Na 12 ostatnich minut meczu na Anfield Road warto było czekać cały sezon. Było w nich wszystko: trzy gole, kontrowersyjny rzut karny, nieszczęście Liverpoolu zamienione kilkadziesiąt sekund później w dramat Arsenalu. I wszystko to w meczu, który bardzo długo zdawał się zmierzać w stronę dogrywki.
Do 69. minuty było 1:1, tak jak tydzień temu w Londynie. Znów to piłkarze Wengera zdobyli szybko prowadzenie (po strzale Abou Diaby’ego piłka odbiła się od kolana Pepe Reiny i wpadła do siatki), a Liverpool wyrównał po jednym z pierwszych odważniejszych ataków: Steven Gerrard dośrodkował z rzutu rożnego, a Sami Hyypia uciekł Philippe’owi Senderosowi i głową zdobył wyrównującą bramkę. Piłka odbiła się jeszcze od słupka, a wcześniej przeleciała nad głową stojącego na linii bramkowej Cesca Fabregasa.
Hiszpan, przywódca drużyny, wczoraj nie był sobą. Wyraźnie brakowało mu sił i rytmu, do tego jeszcze w pierwszej połowie musiał zejść z boiska z kontuzją jego najwierniejszy żołnierz, Flamini. Drugi lider Arsenalu, Kolo Toure miał natomiast pecha: dwa razy znalazł się nie w tym miejscu co trzeba. Raz o kilka centymetrów za daleko od piłki, raz za blisko rywala. Obie sytuacje dały gole Liverpoolowi.
W 69. minucie Toure nie zdążył wybić piłki przed polem karnym i przejął ją Fernando Torres. Stał plecami do bramki, odwrócił się zbyt szybko dla Senderosa i strzelił w górny róg bramki Manuela Almunii.
Teraz Liverpool mógł się czuć półfinalistą, ale przesądzone było tylko to, że nie będzie dogrywki. Słaniający się na nogach piłkarze Arsenalu do awansu potrzebowali jednej bramki, Liverpool szykował się, by bronić swego. Nadchodził czas rezerwowych.