Hiszpanie mogli wyjść na boisko sparaliżowani. 22 czerwca 1986 roku przegrali po rzutach karnych z Belgią w ćwierćfinale mistrzostw świata, 22 czerwca 1996 roku przegrali z Anglią w ćwierćfinale mistrzostw Europy, 22 czerwca 2002 roku przegrali na mistrzostwach świata z Koreą, a jakże – w ćwierćfinale.
Wczoraj dochodziła jeszcze świadomość, że ostatni raz udało im się pokonać Włochów w meczu o stawkę 88 lat temu, na igrzyskach olimpijskich w Antwerpii. Później odbijali się od ściany. Koszmary poszły już jednak w zapomnienie. Hiszpania potrafiła grać po włosku i w półfinale zmierzy się z Rosją. To powtórka pierwszego meczu grupowego, w którym piłkarze Luisa Aragonesa rozgromili rywali aż 4:1.
W Wiedniu nawet tuż przed północą nie dało się oddychać. Było upalnie i duszno. Włosi pozbawieni Andrei Pirlo nie mieli pomysłu na rozegranie akcji. Hiszpanie nie lepiej – w pierwszej połowie ciągle powtarzali jeden, mało skuteczny schemat ataku.
Na trybunach niektórzy naprawdę drzemali, czasami pokazywały to nawet cenzurowane kamery UEFA. Na stadionie zostały trzy tysiące wolnych miejsc, głównie we włoskim sektorze, jakby i kibice nie wierzyli w atrakcyjne widowisko. Przez większość meczu było cicho, budziły nas tylko przeciągłe gwizdy, kiedy Włosi próbowali wymusić faule i wtedy, gdy obie drużyny schodziły z boiska.
Piłkarze Roberto Donadoniego chcieli wygrać po swojemu, byli przy piłce trochę ponad 40 proc. czasu gry, przez dwie godziny trzy razy strzelali celnie, w tym dwa razy po jednej akcji. Wyglądało to tak, jakby czekali na rzuty karne od pierwszego gwizdka.