To było ukochane dziecko Leo Beenhakkera. Radosław Matusiak wyróżniał się nie tylko na boiskach, ale także poza nimi. Łamał stereotyp piłkarza, którego jedynym hobby jest gra na play station, chętnie rozmawiał z dziennikarzami, na każdy temat miał coś do powiedzenia.
Lubił opowiadać o swoim życiu. Przystojny, coraz bogatszy, a do tego zdolny – media go kochały, a on kochał je tak bardzo, że zdjęcia z wakacji w egzotycznych krajach wysyłał do kilku redakcji, każdą zapewniając, że robi to tylko dla niej w drodze wyjątku.
Znajdował się w tej rzadkiej grupie piłkarzy, którzy żony nie poznali w dyskotece. Chwalił się swoją pasją kolekcjonowania win. Nie bał się pozować do zdjęć z lampką w ręku, twierdząc, że mała dawka alkoholu do obiadu nie zaszkodziła jeszcze nikomu. Tylko część pieniędzy wydawał na ciuchy – eleganckie, nie tak bardzo poszarpane i ze złotymi napisami, jak u kolegów z drużyny, ale równie drogie. Resztę inwestował na giełdzie, głównie w spółki handlujące stalą.
Nastolatki płakały, gdy wziął ślub. Żonę znalazł w Płocku i nie dość, że urodziwą, to jeszcze bogatą. Ojciec Joanny Marek Graczykowski miał firmę budowlaną, ale i Matusiak to była partia pierwszorzędna, kandydat na piłkarską gwiazdę innego typu niż te, które błyszczały do tej pory, i w krótkiej perspektywie mający zarabiać astronomiczne kwoty. – Chciałbym dostawać minimum 500 tysięcy euro rocznie, bo to pozwoliłoby mi na realizowanie moich marzeń – mówił.
Grał nie tylko na boisku, także w kasynie. W wywiadach opowiadał o tym, że każdy musi się wyszumieć i że on ten etap ma już za sobą. – Kiedy grałem w Szczakowiance i mieszkałem w Krakowie, codziennie balowałem na Rynku. Były dyskoteki, kasyno. Piłka stała się dodatkiem do imprez – opowiadał w rozmowie z Futbol.pl.