Wiele można napisać o drużynie z Kluża, ale nie to, że w meczu z Romą na Stadionie Olimpijskim kibicowała jej cała Rumunia. Być może nawet nie cała Transylwania, bo i tam wielu kibiców nie może się pogodzić z tym, że to właśnie w małym kolejarskim klubie wyrosła rumuńska Chelsea.
Niektórzy z nich cztery lata temu nie wiedzieli jeszcze, że CFR istnieje. Dziś znaleźli w nim wspólnego wroga. Nieważne, czy kibicują Steaule, czy Dynamu Bukareszt, które Cluj zepchnął z tronu, czy tym klubom, które nigdy nie miał szansy na zaszczyty. Niechęć jest tak samo silna i ma podobne przyczyny. Co to za mistrz Rumunii, co sukces sobie kupił, ma węgierskiego właściciela, zagranicznego trenera, piłkarzy z czterech kontynentów, a w kadrze tylko sześciu Rumunów?
Do tego dochodzą jeszcze oskarżenia o korumpowanie sędziów i wytykanie właścicielowi Arpadowi Paszkany'emu, że nie wszystkie jego biznesy są krystalicznie czyste, ale jeśli akurat o to chodzi, szef żadnego innego rumuńskiego klubu nie mógłby pierwszy rzucić kamieniem. Były pasterz Gigi Becali, dobroczyńca Steauy, który budował swoją fortunę na dziwnych interesach z armią, jest najlepszym przykładem.
Gdyby CFR ostrzeliwał ligę milionami euro i nie doczekał się sukcesu, wszystko byłoby w porządku. A tak nie sposób go lubić: z trzeciej ligi do Ligi Mistrzów awansował w sześć lat, jest pierwszym od 17 lat mistrzem Rumunii spoza Bukaresztu, w pierwszym meczu w LM zdobył więcej punktów niż Steaua rok temu w całej rundzie grupowej.
Tego nikt się nie spodziewał: 2:1 z Romą, na jej stadionie, w dodatku po meczu, w którym gospodarze pierwsi zdobyli bramkę. To właściwie nie było wejście do salonu, ale włamanie. Nawet Zenit Sankt Petersburg dłużej czekał w przedpokoju.