Koniec świata nadchodzi co roku

Futbolowy biznes już dawno powinien upaść: pod ciężarem życia na kredyt, złego rządzenia, czasami zwykłej nieuczciwości. Ale bankructwo grozi tylko pojedynczym klubom. Większości wystarczy zaciśnięcie pasa, niektóre nawet wyjdą z tego mocniejsze. – Światowy kryzys? Bogu dzięki! – mówi Franz Beckenbauer.

Aktualizacja: 13.03.2009 03:29 Publikacja: 12.03.2009 23:38

David Villa. Król strzelców ostatnich mistrzostw Europy to najcenniejsze ze sreber rodowych Valencii

David Villa. Król strzelców ostatnich mistrzostw Europy to najcenniejsze ze sreber rodowych Valencii. Zostanie sprzedany latem, żeby spłacić część długów klubu

Foto: AP

Od kilku tygodni najważniejszym przedmiotem w szatni Valencii jest telefon Carlosa Marcheny. Kapitan drużyny, jeden z hiszpańskich mistrzów Europy z 2008 roku, co jakiś czas dzwoni do szefów i pyta w imieniu wszystkich kolegów: „Kiedy będą przelewy?” Odpowiedzi są zawsze podobne: przepraszamy, znów jest opóźnienie, może uda się w przyszłym tygodniu, itp. I tak aż do następnego telefonu. I następnej porażki, bo nieopłacani piłkarze przegrywają w lidze mecz za meczem.

Problemy z wypłatami zaczęły się w grudniu, dziś Valencia Club de Futbol jest winna swoim pracownikom już ponad 15 milionów euro. Na taką samą kwotę czekają firmy budujące w dzielnicy Benicalap stadion dla klubu. Niedawno wstrzymały prace do odwołania. To jeszcze gorsza informacja niż przegrane piłkarzy, bo nowy stadion miał być dla Valencii drogą do lepszego życia. Klub chciał sprzedać tereny pod starym obiektem, leżącym blisko centrum, i za część pieniędzy ze sprzedaży wybudować większy – czyli zapewniający wyższe wpływy z biletów – na obrzeżach Walencji, a resztę odłożyć na utrzymanie i spłatę długów.

Plan był świetny, godny barona Münchhausena wyciągającego się za włosy z bagna. Tylko rzeczywistość nie chciała się dostosować. Valencia wpadła w pułapkę. Ziemi pod stadionem Mestalla nie udało się sprzedać i teraz nie ma skąd wziąć pieniędzy na dokończenie prac w Benicalap. Do tego dopytująca się o pensje drużyna jest coraz niżej w tabeli i awans do Ligi Mistrzów jej ucieka, a z nim szansa na zarobienie co najmniej kilkunastu milionów euro.

Wierzyciele klubu uznali w tej sytuacji, że nie mogą dłużej czekać. Od tygodnia prezes Vicente Soriano jest tylko figurantem. Może dalej udawać szefa i zajmować swoje miejsce w loży honorowej na Mestalla, ale prawdziwa władza należy do Javiera Gomeza. To człowiek namaszczony przez zarząd banku Bancaja, od którego Valencia pożyczyła najwięcej, bo ponad 200 milionów z sięgającego 450 mln euro długu i jest teraz pierwszym hiszpańskim klubem, w którym władzę przejęli bankierzy. Wiedzieli, że muszą to zrobić, w przeciwnym razie stracą pieniądze. Soriano mówił im prawdę tylko wtedy, gdy się pomylił, nie wierzyli mu też piłkarze ani kibice.

Javier Gomez przygotowuje już razem z Bancają plan ratunkowy. Oprócz cięcia wydatków sposobem na uniknięcie bankructwa będzie „sprzedaż aktywów”. Tak to ujęto w planie, żeby nie rozjuszyć kibiców. Te aktywa nazywają się David Villa, David Silva, Raul Albiol – najlepsi piłkarze Valencii, tak jak Marchena aktualni mistrzowie Europy.

Inne kluby chciały ich kupić już kilka razy, ostatnio szejkowie będący właścicielami Manchesteru City proponowali za Villę i Silvę łącznie 100 mln euro. Valencia się nie zgodziła, bo Soriano liczył, że jeszcze raz się wywinie. Został prezesem po to, żeby fotografować się przy sukcesach, a bez Villi Valencia nie wygrała meczu od półtora roku.

Ludzie Bancaji nie będą żyli marzeniami. Mając do wyboru: sprzedać Villę i popaść w piłkarską przeciętność albo zostawić Villę i zbankrutować, nie zawahają się. Już jeden klub z Walencji przechodzi postępowanie upadłościowe – Levante UD, które rok temu spadło z hiszpańskiej ekstraklasy. Valencia wciąż ma szansę pójść inną drogą.

[srodtytul]Pusta koszulka[/srodtytul]

Z wielkich lig Europy – zalicza się do nich angielską, włoską, francuską, niemiecką i hiszpańską – to w tę ostatnią kryzys gospodarczy uderzył najmocniej. Spekulacyjna bańka na rynku nieruchomości w Hiszpanii pękła z wyjątkowym hukiem, kilkaset firm wpadło w kłopoty, a wielu sponsorów i właścicieli klubów pochodziło właśnie z branży deweloperskiej. W czasach boomu przejmowali drużyny, by zareklamować swoje firmy i siebie, kryzys ich przerósł.

Gdy jesienią ubiegłego roku Deportivo La Coruna, mistrz Hiszpanii AD 2000, przyjechało do Poznania na mecz z Lechem w Pucharze UEFA, na koszulkach piłkarzy nie było już logo sponsora. Deweloper Martinsa-Fadesa SA upadł i klub musi szukać wsparcia gdzie indziej. W podobnej sytuacji znalazło się w ostatnich miesiącach kilka hiszpańskich drużyn. Wierzyciele walczą o swoje pieniądze z Obrascampo SL, sponsorem Almerii FC. Tonie holding Grup Drac, do jego szefa Vicenca Grande, należał do niedawna Real Mallorca. Gdy Grande wpadł w kłopoty, chciał w pośpiechu sprzedać klub, ale kolejni kupcy uciekali. W końcu na ratunek Realowi ruszył jego były prezes Mateu Alemany. Przejął klub w dramatycznej sytuacji finansowej i próbuje tak rozłożyć spłatę długów, by utrzymać go na powierzchni.

[srodtytul]Pomnik beztroski[/srodtytul]

Mallorca jest dziś z hiszpańskich klubów najbliższa bankructwa, ale Valencia to ciekawszy przypadek. W przeciwieństwie do Mallorki, nie jest prowincjonalnym klubem skazanym na łaskę szemranych albo nieudolnych biznesmenów. Sześciokrotnie była mistrzem Hiszpanii, dwa razy grała w finale Ligi Mistrzów, jej działacze o kłopotach finansowych informują podczas konferencji organizowanych na tle plansz z reklamami takich gigantów jak Coca-Cola czy Nike. Valencia upada na własne życzenie. Nie dlatego, że na świecie szaleje kryzys. Dlatego, że jej ostatni szefowie (z branży deweloperskiej, nie trzeba chyba dodawać) z pieniędzmi klubu obchodzili się jak hazardziści i zakupoholicy.

Wielkie długi to jeszcze nie wyrok, Real Madryt ma większe i nie upada. Ale w Valencii bito wszelkie rekordy beztroski, księgami klubu zarządzali nie ekonomiści, a marzyciele śniący o kolejnym podboju Ligi Mistrzów. I np. przed obecnym sezonem podwoili pensje Villi i Silvie, byle ich zatrzymać, choć wiedzieli, że sprzedanie dziś gruntów, na których stoi stadion Mestalla, to misja niemożliwa. Zwłaszcza za 300 mln euro, które wpisali z góry do budżetu po stronie wpływów.

Z taką kreatywną księgowością i szerokim gestem można stanąć na krawędzi bankructwa nawet w środku hossy. Przerabiali to niedawno w angielskim Leeds United, gdzie działacze wydawali pieniądze na prawo i lewo, bo zasmakowali w Lidze Mistrzów i chcieli do niej wrócić. Dziś klub, sponiewierany przez procedury upadłościowe, gra w angielskim odpowiedniku trzeciej ligi.

[srodtytul]Sponsor podatnik[/srodtytul]

Śledząc takie historie, nietrudno zrozumieć Franza Beckenbauera, jednego z szefów Bayernu Monachium, gdy mówi, że kiedyś jeszcze świat futbolu podziękuje za obecny kryzys finansowy. – To szansa, żeby skończyć z szaleńczym licytowaniem się. Nie może być tak, że byle piłkarz kosztuje 20 mln euro – przekonuje Beckenbauer, najważniejszy głos niemieckiego futbolu.

Ten głos brzmi dziś wiarygodnie, bo działacze Bayernu od dawna domagali się wprowadzenia w futbolu tzw. salary cap, czyli limitu zarobków, znanego z amerykańskich lig zawodowych, a Bundesliga wygląda na najlepiej z wielkich lig zabezpieczoną przed skutkami kryzysu.

Przepisy regulujące strukturę własności klubów uniemożliwiają ich przejmowanie przez nie zawsze wiarygodnych biznesmenów z różnych stron świata, jak to się dzieje w angielskiej Premiership. Długi wszystkich drużyn pierwszoligowych razem wziętych są niższe niż zadłużenie Realu Madryt, a nowoczesne, duże i pełne stadiony, wysokie stawki kontraktów na sprzedaż praw telewizyjnych oraz bogaci sponsorzy zapewniają finansom klubów poduszkę bezpieczeństwa.

[wyimek]3 mld euro wynosi zadłużenie wszystkich klubów hiszpańskiej pierwszej ligi[/wyimek]

Angielska Premiership, mimo pełnej swobody obrotu udziałami klubów, też jest dobrze uzbrojona na czas kryzysu. Przede wszystkim w nową umowę na prawa telewizyjne szacowaną na 2 miliardy euro za najbliższe trzy sezony, i w bajeczne przychody ze sprzedaży biletów na mecze. Dlatego tamtejsze kluby mogą machnąć ręką na kłopoty sponsorów, których logo noszą lub nosiły do niedawna na koszulkach. XL Leisure Group, biuro podróży sponsorujące West Ham United, zbankrutowało.

Reklamujący się na strojach Newcastle United bank Northern Rock został upaństwowiony, a AIG, amerykańskiego sponsora Manchesteru, przejął Fed. Można więc powiedzieć, że do czasu rozwiązania umów Newcastle sponsorują brytyjscy podatnicy, a Manchester – amerykańscy.

Co drugi klub angielskiej pierwszej i drugiej ligi ma lub wkrótce będzie miał problem z reklamami na koszulkach, ale dochody z nich to w budżetach mało znacząca pozycja. Inaczej jest może z Manchesterem, któremu AIG płacił blisko 20 mln funtów za sezon, ale akurat ten klub, najlepszy dziś na świecie, jeśli chodzi o granie w piłkę i zarabianie na niej, szybko znajdzie nowego sponsora.

W straszeniu skutkami obecnego kryzysu często popadamy w przesadę, bo futbol ma swój własny rytm finansowych katastrof, niekoniecznie ściśle zależny od tego, co dzieje się w gospodarce. W najbogatszych ligach koniec świata zdarza się co roku – tym klubom, które spadają z ekstraklasy. Tracą wtedy prawa do pieniędzy z tytułu praw telewizyjnych, co może oznaczać nawet 20 milionów euro mniej w budżecie, a pensje płacić trzeba.

Największa przepaść w dochodach między pierwszą a drugą ligą jest w Anglii i to tam najczęściej spadające drużyny były zagrożone niewypłacalnością. Zwłaszcza te, które zabezpieczały swoje kredyty przewidywanymi przychodami z praw telewizyjnych. Ale z reguły kończyło się na strachu, bo w futbolu trzeba się mocno postarać, żeby zbankrutować. Jak już wszystko zawiedzie, to zwykle w ostatniej chwili z pomocą przychodzą kibice, organizując zrzutki.

Nawet gdy doskonale wiedzą, skąd się wzięły długi, że ich ukochany klub ma głupich i nieuczciwych działaczy, a piłkarze dla zysku sprzedaliby nawet własne matki. Ale to ciągle jest ich klub. Gdyby upadł, jakby spojrzeli w oczy kibicom rywali?

[srodtytul]Dotrzymać słowa[/srodtytul]

I tak jest z wieloma informacjami o kryzysie uderzającym rykoszetem w futbol. To prawda, Wisła Kraków musi zaciskać pasa, ale zaczęła to robić jeszcze, gdy trwała hossa, a poza tym w tym samym czasie znalazła sobie nowego sponsora na koszulki. Nowe umowy podpisuje też Lech Poznań, a Ruch Chorzów planuje nową emisję akcji na NewConnect. To prawda, że wielki AC Milan zapowiedział obniżenie pensji swoim piłkarzom o 30 procent, ale chodzi tu raczej o polityczny marketing, a nie oszczędności.

Właściciel Milanu i premier Włoch Silvio Berlusconi szykuje cięcia wydatków z budżetu państwa i zaczynając od cięć w swoim imperium, chce sobie zjednać poparcie. Tak, Roman Abramowicz przestał dokładać do Chelsea, inni rosyjscy oligarchowie też już nie licytują się w wyrzucaniu pieniędzy na sport, ale umówmy się, że anomalią było raczej to, co robili przez ostatnie lata, niż dzisiejsze oszczędności.

Jeśli ktoś chce szukać prawdziwych ofiar kryzysu, powinien się pochylić nad tymi wszystkimi piłkarzami, którzy – jak my – uwierzyli że boom będzie trwał wiecznie i inwestowali zarobione pieniądze w giełdę albo – jak np. obrońca Realu Madryt Sergio Ramos – w toksyczne papiery, tracąc miliony. Dla nich najważniejsze jest, że na wprowadzenie limitu zarobków, o który tak walczy Bayern Monachium, raczej się nie zanosi. Szefowie europejskiego i światowego futbolu Michel Platini i Sepp Blatter zapalili się do tego pomysłu i objeżdżają z nim świat, ale taki projekt jest niezgodny z prawem Unii Europejskiej i to kończy dyskusje.

Kluby musiałyby się umówić po dżentelmeńsku, że przestają się wykrwawiać w walce o piłkarzy, a potem jeszcze oprzeć się pokusom i dotrzymać słowa. Nie ma takiego kryzysu, który by je do tego zmusił.

Od kilku tygodni najważniejszym przedmiotem w szatni Valencii jest telefon Carlosa Marcheny. Kapitan drużyny, jeden z hiszpańskich mistrzów Europy z 2008 roku, co jakiś czas dzwoni do szefów i pyta w imieniu wszystkich kolegów: „Kiedy będą przelewy?” Odpowiedzi są zawsze podobne: przepraszamy, znów jest opóźnienie, może uda się w przyszłym tygodniu, itp. I tak aż do następnego telefonu. I następnej porażki, bo nieopłacani piłkarze przegrywają w lidze mecz za meczem.

Pozostało 96% artykułu
Piłka nożna
Bezwzględna Barcelona. Niespodziewany bohater meczu w Dortmundzie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Piłka nożna
Arabia Saudyjska organizatorem mundialu. Kosztowna zabawa na pustyni
Piłka nożna
Borussia Dortmund - Barcelona. Robert Lewandowski przyjeżdża do Łukasza Piszczka
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Paris Saint-Germain wygrywa, ale nadal stoi nad przepaścią
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Real Madryt odrabia straty. Kylian Mbappe z kontuzją