Już dawno nie zdarzył się w Lidze Mistrzów półfinał tak jednostronny. Mecz i rewanż właściwie bez emocji, bez prawdziwej walki, dwa spotkania wyglądające jak starcia dojrzałego boksera z rywalem, którego wrzucono do ringu w nieodpowiedniej kategorii.
Były w nich piękne momenty, choćby parady Manuela Almunii w pierwszym spotkaniu i cudowne gole Cristiano Ronaldo w drugim, ale co po takich ozdobnikach, gdy nie ma żadnego napięcia. Manchester był wielki w obu meczach, Arsenal budził tylko współczucie. Część kibiców na Emirates, nie mogąc dłużej patrzeć na te męki, zaczęła wychodzić ze stadionu, gdy minęła godzina gry.
Już po ośmiu minutach rewanżu Arsene Wenger musiał zrozumieć, że ten finał nie był jego drużynie pisany. Arsenal zaczął mecz oblężeniem połowy rywali, walczył o gola, który wyrównałby straty z pierwszego spotkania, ale zamiast bramki dostał to: obrońca Kieran Gibbs poślizgnął się we własnym polu karnym, próbując wybić piłkę po dośrodkowaniu Cristiano Ronaldo. Futbolówkę przejął Park Ji Sung i – sam przed Almunią – strzelił na 1:0.
[srodtytul]Głowa w dłoniach [/srodtytul]
To była pierwsza akcja United i pożegnanie z ostatnimi wątpliwościami. Od tej chwili Arsenal, by awansować, musiał strzelić trzy gole. Nie mogła tego zrobić drużyna, której w starciach z United problem sprawiało wymienienie trzech podań.