Urban powtórzył to, co robił już kilka razy przed ważnymi meczami. Chociaż przez cały sezon Legia gra z jednym napastnikiem, na najsilniejszych rywali trener wystawia dwóch piłkarzy z przodu. W piątek zaryzykował, pozwalając grać od pierwszej minuty Bartłomiejowi Grzelakowi.
Kariera tego zawodnika w warszawskim klubie polega głównie na leczeniu kolejnych kontuzji. Na Łazienkowską przyszedł w 2007 roku z Widzewa Łódź i przez blisko trzy sezony zdążył zagrać w 39 meczach i strzelić tylko siedem goli. Pytany, dlaczego Legii nie udało się wywalczyć mistrzostwa w dwóch ostatnich latach, Urban powtarza, że „niespodziewanie problemy Grzelaka ze zdrowiem okazywały się wymagać dłuższego czasu rehabilitacji”.
Tyle tylko, że kiedy Grzelak strzelał, to nie Odrze Wodzisław czy Polonii Bytom, ale zawsze mobilizował się na tych najbardziej prestiżowych przeciwników, choćby Wisłę Kraków czy Widzew Łódź. W piątek było podobnie. Walczył, biegał, jak się przewracał, to wstawał i nie przejmował się śmiechem z trybun. Grzelak i Takesure Chinyama wyglądali zabawnie, kompletnie się nie rozumiejąc.
Na dobre zrozumieli się dopiero w 62. minucie, kiedy Chinyama podał piłkę do Grzelaka, a ten ze spokojem minął Bartosza Bosackiego i przerzucił piłkę nad Grzegorzem Kasprzikiem. Urban cieszył się przy ławce rezerwowych jak dziecko. Wiedział, że ten gol odstrasza złe duchy krążące nad nim i jego drużyną. Dzień wcześniej mówił, że Legia potrzebuje teraz zwycięstwa nad silnym rywalem i łatwiej będzie jej już do końca sezonu.
Przy Łazienkowskiej jeszcze radośniej zrobiło się osiem minut później. Maciej Iwański podał do Chinyamy, a ten strzelił drugiego gola w drugim kolejnym meczu, od kiedy powrócił do pierwszego składu po kontuzji. Wszyscy piłkarze znowu pobiegli do Urbana, pokazując, że oni w sens jego pracy nie przestają wątpić.