Gdy jutro wejdą na konferencje prasowe Bayernu i Interu w podcieniach stadionu Santiago Bernabeu, sala zamilknie. To są spektakle, dla których się odkłada wszystkie zajęcia. Rok temu w modzie była skromność a la Pep Guardiola, w tym sezonie do gadatliwych megalomanów futbol należy.
Van Gaala i Mourinho dzieli 11 lat, ale to bratnie dusze. Wodzowie i perfekcjoniści. Szczerzy do bólu, łatwi do zranienia w swojej nieomylności, zawsze gotowi do kłótni. Jak trzeba, to i w kilku językach. Mourinho może nie zostałby trenerem, gdyby mu kiedyś językowy talent nie przetarł drogi do sztabu Bobby’ego Robsona w FC Porto.
Van Gaal, zanim zaczął pracę w Bayernie, zamknął się na miesiąc w klasztorze z mnichami-nauczycielami i wyszedł, przemawiając już w Hochdeutsch. Ale jego tyrady po niemiecku nigdy nie dorównają temperaturą tym po hiszpańsku, z czasów gdy trenował Barcelonę.
[srodtytul]Kolekcjonerzy wrogów[/srodtytul]
Słuchał ich młody Mourinho. Przyszedł do Barcelony z Robsonem w 1996 roku, ale został na dłużej. Gdy drużynę przejął van Gaal, zaproponował Jose, żeby robił dla niego analizy gry przeciwników, a Mourinho tak się tym przejął, że przywoził mu papiery do domu i tam nad nimi dyskutowali. Asystenci się zmieniali, ale Portugalczyk został aż do zwolnienia van Gaala w 2000 roku. Potem w Benfice Lizbona zaczął samodzielną pracę. Gdy dziś podkreśla, jak bardzo jest wyjątkowy, van Gaal dodaje: