Ani wówczas, gdy Inter sięgał po sukcesy z legendarnym Helenio Herrerą, ani gdy Ligę Mistrzów wygrywał Milan, ani gdy Włosi zdobywali mistrzostwo świata.
Tylko 22 tysiące fanów Interu po dwóch dniach stania w kolejce po bilety mogło pojechać do Madrytu. Reszta przeżywała mecz wspólnie przed telebimami na największych placach miasta. Na Piazza del Duomo przybyło 100 tysięcy kibiców, a święto zakończyło się bladym świtem, gdy o szóstej rano 35 tysięcy najwytrwalszych fanów przywitało zespół na San Siro.
Włoskie media, opisując sobotni stan duszy „interistów”, sięgają po tytuł dzieła Irvinga Stone’a o Michale Aniele „Udręka i ekstaza”. Czekali na ten sukces niemal pół wieku, od lat wyśmiewani przez „, milanistów” piosenką „Nigdy niczego nie wygracie!”. Nad klubem zdawało się wisieć jakieś fatum. Pisano o chorobie genetycznej, która szczególnie na europejskich boiskach pęta piłkarzom nogi, gdy są o krok od sukcesu.
Dlatego w sobotę, by wreszcie skąpać się wspólnie w szczęściu, „interiści”, nawet ci z Sycylii i Melbourne, wyznaczyli sobie randkę na ulicach miastach i dlatego bezdyskusyjnie wygrany mecz wydusił z oczu piłkarzy i fanów tyle łez. Tymczasem zorganizowani fani Milanu pojechali do Monachium kibicować Bayernowi, bo włoski futbol jest futbolem plemiennym, a nie narodowym.
Włoski SKY Sport rozpoczął sprawozdanie już o godz. 19, a zakończył o 2 w nocy. Już w przerwie komentarze w studiu, jeśli chodzi o grę Bayernu, przybrały ton lekko frywolny. Gdy pokazano w statystykach, że Bawarczycy byli przy piłce przez 69 proc. czasu gry, Gianluca Vialli skomentował: – Sam petting, żadnej penetracji, a kiedy realizator przypomniał obrazek szeroko ziewającego na ławce Balotellego, Paolo Rossi rzucił: – Supermario ogląda teraz akcję Bayernu.