Rafael Benitez idzie przez futbol jak słoń przez skład porcelany. Zamyślony, smutny, niezadowolony z siebie i innych. Poczciwy, ale trochę niedzisiejszy i mało kontaktowy.
Swojego następcę w Liverpoolu, Roya Hodgsona, nazwał niedawno kapłanem na górze cukru i angielskie media do dziś nie ustaliły, o co mu chodziło. Jego kariera to lista sukcesów, kryzysów i żali: że znów ktoś go nie zrozumiał, dał za mało pieniędzy na piłkarzy, kopał pod nim dołki. Benitez programuje swoje drużyny jak automaty i sam jest automatem, który innego paliwa poza futbolem nie potrzebuje. Nie rozumie, że ktoś nie jest gotów poświęcać się tak jak on.
Nigdy nie wybaczył Xabiemu Alonso, że ten poprosił o wolne w Liverpoolu, by być z żoną przy porodzie. Benitez nie pojechał na pogrzeb ojca, bo drużyna akurat miała ważny mecz. Gdziekolwiek pracował, kończyło się kłótnią z szefami. – Chciałem sofę, to mi kupili lampę – mówił o tych, którzy odpowiadali za transfery w Valencji.
W Liverpoolu kłócił się z amerykańskimi udziałowcami. Teraz rzucił wyzwanie właścicielowi Interu Massimo Morattiemu. Jak zwykle poszło o pieniądze na transfery.
– Mamy trzy drogi do wyboru. Albo dostanę wsparcie i czterech, pięciu nowych piłkarzy do 29 grudnia. Albo będzie tak jak jest: bez planu, z jedynym winnym, czyli mną. Albo ostatnia możliwość: niech porozmawiają z moim menedżerem o rozwiązaniu kontraktu – mówił Benitez w sobotę tuż po zdobyciu przez Inter klubowego mistrzostwa świata.