Katarscy właściciele Paris Saint-Germain przeżyli dwa koszmarne wieczory z rzędu. We wtorek przegrali prestiżowy pojedynek z szejkami z Emiratów sponsorującymi Manchester, dzień później patrzyli, jak do finału prowadzi Chelsea człowiek, któremu przed kilkoma miesiącami podziękowali za pracę.
Trener Thomas Tuchel drugi raz z rzędu stanie przed szansą zdobycia trofeum. Nigdy nie przegrał z Realem, w środę dopisał kolejny triumf. Dotąd najważniejszy.
Królewscy musieli strzelić w Londynie przynajmniej jednego gola, ale poza dwoma dobrymi uderzeniami Karima Benzemy obronionymi w fantastycznym stylu przez Edouarda Mendy'ego zrobili niewiele, by po trzech latach awansować do finału. A Chelsea grała jak z nut. Była szybsza, silniejsza i bardziej kreatywna.
Pierwszy gol poprzedziła znakomita akcja N'Golo Kante i strzał podcinką Kaia Havertza. Piłka odbiła się od poprzeczki, Timo Werner stał tam, gdzie powinien i z bliska wepchnął ją do siatki. Przy drugim trafieniu znów świetnie zachował się Kante, przechwycił piłkę, podał do Christiana Pulisicia, a ten znalazł w polu karnym Masona Mounta i było po meczu.
To był najniższy wymiar kary dla Realu. W drugiej połowie na bramkę Thibaut Courtoisa sunął atak za atakiem. Chelsea pokazała, że w finale będzie godnym przeciwnikiem dla Manchesteru City.