Już kiedyś ten finał widzieliśmy. Wynik był inny, inni strzelcy goli, ale wrażenie to samo co z rzymskiego Stadio Olimpico w 2009: że czegokolwiek by piłkarze Manchesteru United nie zrobili, Barcelona znajdzie odpowiedź, która rzuci ich na łopatki. W Londynie zrobili może nawet więcej niż w Rzymie. Dłużej trwała ich początkowa nawałnica, potrafili też dzięki Wayne'owi Rooneyowi wyrównać po pierwszej straconej bramce (Ryan Giggs, który mu podawał, był na minimalnym spalonym). Ale gdy po kwadransie bezradności Leo Messi, Andres Iniesta i Xavi odszukali się nawzajem na boisku i zaczęli grę podań, którą Alex Ferguson nazywa karuzelą, rywalom zrobiło się słabo. Na początku drugiej połowy powiedzieli: my wysiadamy, bawcie się dobrze.
Król jest niemową
O Xavim Hiszpanie napisali po meczu, że był sir Xavim. Iniesta grał słabiej niż potrafi, ale i tak lepiej niż każdy piłkarz rywali poza Rooneyem. A Messi był królewski: cofał się pod linię środkową, by wyciągnąć drużynę z zastawianych przez United pułapek, pomagał w rozgrywaniu, spychał rywali pod pole karne, podpisał się pod wszystkimi bramkami dla Barcelony, a tę najważniejszą, na 2:1, zdobył sam. Na Wembley nie tylko rozwiał wszelkie wątpliwości, czy ostatnia Złota Piłka, już druga z rzędu, mu się należała. On tym finałem zbliżył się do następnej na wyciągnięcie ręki. Trzy razy z rzędu zdobywał Złotą Piłkę jedynie Michel Platini. Gdyby plebiscyt pozwalał, pewnie zrobiliby to również Pele i Diego Maradona.
Messiego już można stawiać na równi z nimi wszystkimi, choć jest od nich tak różny. Trudno sobie wyobrazić, że dzisiejszy nieśmiały niemowa będzie kiedyś wielkim działaczem jak Platini, że skręci w stronę histerycznego sobiepaństwa Maradony albo autopromocyjnego mistrzostwa Pelego. Łatwiej Messiemu przyszło trzy razy zostać królem strzelców Ligi Mistrzów – golem w finale wyrównał rekord 12 bramek Ruuda van Nistelrooya z sezonu 2002-2003 – niż dać choć jeden ciekawy wywiad. Po finale wydusił z siebie, że jest szczęśliwy, a zwycięstwo zasłużone. Leo jest interesujący tylko z piłką przy nodze. I niczego nie żąda poza tym, żeby piłkę cały czas dostawać. Ale jak jej nie dostaje, to nie krzyczy i nie poucza. To jest siła Barcelony: że żadna jej część nie czuje się ważniejsza od całości.
Zlatan Ibrahimović w szatni Camp Nou się nie mógł odnaleźć, ale opisał ją swego czasu najcelniej: są tu najlepsi piłkarze świata, ale żaden nie odważy się dać do zrozumienia, że się najlepszym czuje. Jest opera futbolu, a nie ma primadonn. Zmieniają się strzelcy bramek - na Wembley oprócz Messiego zdobywali je Pedro, który dwa lata temu w Rzymie wszedł dopiero na ostatnie sekundy i David Villa, który jeszcze wtedy był w Valencii - ale metoda pozostaje ta sama: wszyscy biją się za wszystkich.
Niech strzela Koeman
Na trybunach usiadło kilku bohaterów Wembley 1992, tych którzy przywieźli pierwszy Puchar Europy do Katalonii. Na trybunach kibice ułożyli napis: „Jak będzie wolny, niech strzela Koeman". Ale ten finał nie wymagał ani dogrywki, ani atomowych strzałów z wolnego. Messi załatwił to w białych rękawiczkach. Straszył rywali slalomami, strzelał, podawał, albo przynajmniej zbierał wokół siebie obrońców tak, by ich zabrakło wokół innych piłkarzy, jak wtedy gdy Xavi podał, Nemanja Vidić nie zdążył dobiec, a Pedro strzelił pierwszego gola.