Wrocław na taki mecz czekał od ćwierć wieku. Przyszedł prezydent Rafał Dutkiewicz, przyjechali trenerzy reprezentacji Polski – Franciszek Smuda, i Szkocji – Craig Levein, który wcześniej prowadził Dundee. Do tego komplet widzów na trybunach, a wszyscy mieli co oglądać. Śląsk narzucił od pierwszych minut tak szybkie tempo, że w drugiej połowie chwilami jego piłkarze z trudem łapali oddech. Ale musieli zaryzykować.
– Dundee to nie zespół, z którym będzie można pograć w „dziada" – mówił dzień wcześniej trener Orest Lenczyk. – Trzeba przeciwstawić im siłę i umiejętności, które z naszej strony są dobre. Pytanie tylko, w jakim stopniu Szkoci pozwolą nam wykorzystać te atuty. Nawet bardzo dobry technicznie piłkarz nie poradzi sobie z twardo grającym rywalem.
Trener wiedział, co mówi. Szkoci bronili się już za linią środkową, więc z przewagi Śląska niewiele wynikało. Najbliższy zdobycia bramek był Cristian Diaz. Po jego pierwszym strzale piłka przeleciała obok słupka, drugi z trudem obronił bramkarz Dusan Pernis.
Szkotom taka gra odpowiadała, bo mogli szybko organizować kontrataki. Johnny Russell po odebraniu piłki Piotrowi Celebanowi wbiegł w pole karne, jednak w świetnej sytuacji nie trafił w bramkę. Jeszcze lepszą okazję zmarnował najlepszy szkocki napastnik David Goodwillie. Piłkę podał mu Sebastian Mila, pechowo wykonując rzut wolny. Goodwillie zbyt łatwo przepchnął Tadeusza Sochę i kiedy już patrzył, w który róg posłać piłkę, bramkarz Marian Kelemen wyłuskał mu ją spod nóg. Śląsk tak dobrych sytuacji nie miał.
Impet, z jakim gospodarze rozpoczęli drugą połowę, gasł w miarą upływu minut. Wydawało się, że Dundee, mające kilku groźnych strzelców, lada moment pokona niezbyt szczelną obronę Śląska i nawet Kelemen nie pomoże.