Kiedy Chelsea gra z Barceloną, wracają demony. To na stadionie w Londynie w 2009 roku Barcelona Josepa Guardioli zaczęła swoją erę nieśmiertelności. Wtedy pomógł jej sędzia, wtedy Andres Iniesta strzelił gola na 1:1 dającego finał Ligi Mistrzów w doliczonym czasie gry i narodziła się legenda.
Wczoraj w doliczonym czasie gry Pedro trafił w słupek, a Sergio Busquets nie potrafił dobić z bliskiej odległości. Guardiola stał przy bocznej linii, wybierając się powoli do szatni. Kiwał głową ze zrozumieniem, jakby chciał powiedzieć: „Tak, tak. Wiedziałem, że nie będzie. Tego dnia nie mieliśmy prawa strzelić gola".
Barcelona próbowała grać swoje, ale natrafiła na rywala, który – jak kiedyś Indiana Jones – spokojnie przyglądał się jej próbom ataku, zamiast nerwowo reagować. Rzuty rożne dla gości zamieniały się w szybkie kontrataki, po kilku próbach niscy piłkarze Barcelony zamiast dośrodkowywać zaczęli rozgrywać wszystkie akcje po ziemi. Świetnie bronił Petr Cech, Leo Messiemu zostawiono tak mało miejsca, że nawet nie zdążył rozpędzić się do prędkości przelotowej. A kiedy już po kilkunastu podaniach wydawało się, że Barcelona wreszcie strzeli gola, nagle spod ziemi wyrastał Gary Cahill – stoper Chelsea, to chyba najważniejsza część w układance trenera Roberto di Matteo.
Barcelona nie potrafiła wygrać szóstego z rzędu meczu z Chelsea, piłkarze Guardioli grali tak, jakby nie potrafili zapomnieć o tych statystykach. Alexis Sanchez nawet kiedy podejmował dobre decyzje – jak o lobowaniu Cecha w pierwszej połowie – trafiał w poprzeczkę. W drugiej doskonałej okazji wystraszył się Andy'ego Cole'a i nawet nie trafił w bramkę.
Chelsea wyglądała na doskonale przygotowaną na coraz bardziej nerwowe ruchy rywala. Gdy Barcelona łapała krok swojego tańca, ktoś przerywał akcję faulem i wybijał ją z rytmu. Goście oczywiście przygnietli Chelsea w statystykach czasu posiadania piłki czy wymienionych podań, gdyby ktoś mierzył cierpliwość piłkarze trenera Di Matteo nie mieliby jednak sobie równych.