Śląsk, po porażce we Wrocławiu z Hannoverem 3:5 nie miał żadnych szans na odrobienie strat. Legia była w znacznie lepszej sytuacji. Jechała do Norwegii z uzasadnionymi nadziejami.
Wynik 1:1 z Warszawy zmuszał wprawdzie do ataków, ale legioniści w tym sezonie strzelają bramki w każdym spotkaniu. Na Łazienkowskiej od pierwszych minut atakowała Legia, w Trondheim przewagę mieli gospodarze. Już w 4. minucie, po złym ustawieniu Inakiego Astiza, przekonanego, że zostawia przeciwnika na spalonym, Tarek Elyonoussi znalazł się w sytuacji sam na sam z Dusanem Kuciakiem. Bramkarz Legii odbił strzał nogą. Od tej pory, przez półtorej godziny miał co robić.
Legia w miarę panowała nad sytuacją, ale polegało to przede wszystkim na blokowaniu strzałów i wybijaniu dośrodkowań. Nie było to szczególnie atrakcyjne, więc norwescy kamerzyści pokazywali trybunę, na której bawili się kibice Legii. Rozebrani do pasa według dress codu, obowiązującego w pewnych fragmentach polskich stadionów, przepychający się z policją, podpalający foteliki. Przykry widok i spory obciach.
Wizerunek Legii uratował Danijel Ljuboja. Na dziesięć minut przed przerwą warszawianie przeprowadzili atak lewym skrzydłem. Prawy obrońca Jon Inge Hoiland nie zatrzymał piłki, starał się faulować Serba, ale Ljuboja mu uciekł i po kilkunastu metrach znalazł się w polu karnym. Mógł podawać na środek, zdecydował się na strzał z lewej nogi, po którym piłka wpadła w dolny róg bramki.
Szczęśliwszą sytuację trudno sobie wyobrazić: Jeden strzał, jeden gol, sto procent skuteczności. Ale w drugiej połowie powtórzyła się sytuacja z meczu w Warszawie. Trudno wytłumaczyć fakt, że będący w pełni sezonu Norwegowie byli pod względem kondycyjnym przygotowani lepiej od zaczynającej sezon Legii. Ale tak było. Polacy nie nadążali za przeciwnikami, często więc faulowali. Miroslav Radović, leczący kontuzję musiał zejść z boiska, w ostatniej minucie Jan Urban zdjął też Jakuba Koseckiego.