Mówi jak Henryk Kasperczak. Poprawnie po polsku, ale pięć lat spędzonych we Francji zrobiło swoje. Do tej pory na zgrupowaniach reprezentacji Polski mógł się czuć jak aktor wymieniany w napisach w rubryce „i inni". Debiutował u Leo Beenhakkera w 2008 roku w meczu z Serbią, trzy lata później Franciszek Smuda wpuścił go na dwie minuty w meczu z Norwegią.
Był jak z innego świata, poruszał się niezgrabnie, jakby brakowało mu koordynacji. Poza boiskiem raczej chodził swoimi ścieżkami. Wyjechał z Polski jako 16-latek, nie znał większości kadrowiczów.
Zamknięty w sobie
Wszyscy pamiętali go jako „Kryśkę", która strzeliła gola Brazylii z rzutu wolnego na mistrzostwach świata do lat 20 w Kanadzie, po którym Polska wygrała 1:0. Kadrowicze patrzyli na niego, jakby czekali, że znowu tak strzeli, trenerzy nie chcieli albo nie umieli dostrzec w nim niczego, co mogłoby się przydać reprezentacji.
Krychowiak był zamknięty w sobie, ale walczył. Nie opowiadał o tym, co przeżywa we Francji, a nie było mu lekko. Kiedy szef szkółki w Bordeaux Patrick Battiston przyjeżdżał oglądać go z polecenia Andrzeja Szarmacha, wydawało się, że droga do pierwszego zespołu będzie szybka. Krychowiak też w to uwierzył, wyjechał i nagle zorientował się, że został sam, a życie piłkarza rzadko przebiega zgodnie z założeniami.
– Od razu chciałem zawojować świat i grać w ekstraklasie, ale nauczyłem się cierpliwości. Cieszę się też, że trafiłem na ludzi, którzy mi mądrze doradzali, zalecali spokój i metodę małych kroków. To przyniosło efekty i pomogło mi znaleźć się tu, gdzie teraz jestem – mówi „Rz" Krychowiak. W Bordeaux nikt jednak na niego nie stawiał. Jako sukces musiał przyjmować to, że znalazł się w meczowej kadrze i przez cały mecz siedział na ławce rezerwowych. Szarmach doradzał mu zmianę klubu, dwa razy odchodził na wypożyczenia do Stade Reims.