Reklama
Rozwiń

Jak upadały piłkarskie cywilizacje

Barcelona przegrała na Camp Nou z Realem, a jutro może się pożegnać z Ligą Mistrzów. Czy to koniec wielkiej drużyny?

Publikacja: 11.03.2013 02:31

W Barcelonie grają mistrzowie świata i Europy oraz Leo Messi, bijący rekordy największych gwiazd futbolu sprzed lat. Gra Katalończyków wzbudzała zachwyt na wszystkich kontynentach. Każdy trener, od przysiółków po metropolie, analizował metody trenera Pepa Guardioli. Bilety na Camp Nou są wyprzedane na kilka miesięcy z góry. Klubowe muzeum jest jednym z najliczniej odwiedzanych tego rodzaju wystaw na świecie. Koszulki Barcelony są podrabianie na Dalekim Wschodzie częściej niż Manchesteru United i Realu. Stamtąd trafiają na bazary całego świata. Ten przemysł i legenda miałyby teraz runąć? To jest możliwe. Wielkie futbolowe cywilizacje i potęgi też padały. Ale wiele z nich stawało na nogi.

Grzech pychy

Anglicy nowoczesną piłkę wymyślili i wyeksportowali w świat. Przez dziesięciolecia nie przyjmowali do wiadomości, że ktoś może grać lepiej od nich. Ani że można ich pomysły rozwinąć. Żeby pozostać w błogim przeświadczeniu o wyższości, przed wojną Anglia nie brała udziału w mistrzostwach świata. Uznała, że nie musi, bo i tak jest najlepsza. Kiedy już zmieniła zdanie, w roku 1950 przegrała na mundialu z amatorami ze Stanów Zjednoczonych. Trzy lata później poniosła klęskę z Węgrami. Na Wembley przegrała 3:6, a w Budapeszcie 1:7. Świat szedł do przodu, a oni stali w miejscu, jakby nie rozumiejąc zmian. Jedyne zwycięstwo Anglia odniosła na mistrzostwach świata, które w roku 1966 odbywały się na angielskich stadionach. W Argentynie, Portugalii i Niemczech panowało przekonanie, że sukces nie byłby możliwy bez pomocy sędziów i FIFA, na czele której stał Anglik Stanley Rous. Od tamtej pory reprezentacja Anglii nie wygrała żadnego ważnego turnieju. Jej potęga wynika z tradycji i niewątpliwych zasług, jakie położyła dla popularyzacji piłki nożnej. Ale to jest bardzo odległa przeszłość.

Ostatnia angielska myśl taktyczna, jaką przyjął świat (system WM menedżera Arsenalu Herberta Chapmana), narodziła się na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Później było już tylko przeżuwanie. Ostatni raz angielski trener doprowadził angielską drużynę do mistrzostwa Anglii w roku 1992 (Howard Wilkinson z Leeds). W Premier League wygrywają wyłącznie zagraniczni trenerzy, a o sile klubów decydują w dużej mierze importowani zawodnicy. Zdarzyło się, że w zespołach Chelsea i Arsenalu nie wybiegł na boisko ani jeden Anglik. Reprezentacji Anglii nie odmienił też zagraniczny trener (Szwed Sven-Goran Eriksson).

Wielka angielska cywilizacja futbolowa to legenda Wembley, tragiczna katastrofa lotnicza Manchesteru Utd (1958), magiczne stadiony z zaklętym na nich duchem przeszłości imperium, puchary zdobywane przez pełne cudzoziemców drużyny klubowe, wyjątkowo bogaty rynek wydawnictw. To jest imponujące i wspaniałe. Ale nie przekłada się na wynik reprezentacji, godny 150 lat najstarszej tradycji piłkarskiej świata.

Złota jedenastka

Tę drużynę stworzyła polityka i polityka ją zabiła. Reprezentacja powojennych Węgier budowana była z myślą o sukcesie za wszelką cenę, na bazie klubu wojskowego Honved, nie licząc się z tradycją, potrzebami i ambicjami innych klubów. Miała być świadectwem wyższości ustroju socjalistycznego nad kapitalizmem. I była, co wynikało tyleż z zabiegów administracyjnych, co – przede wszystkim – niezwykłych umiejętności prawie wszystkich piłkarzy. Większość należała na swoich pozycjach do najlepszych na świecie, a Ferenc Puskas wciąż jest wymieniany wśród najgenialniejszych zawodników, jacy kiedykolwiek biegali po boiskach. Wyższość Węgrów polegała też na modyfikacji ustawienia zawodników na boisku (angielskiego systemu gry, zwanego WM). Dzięki temu wyprowadzała w pole wszystkich przeciwników, włącznie z Anglikami, którzy nie mogli zrozumieć, że środkowy napastnik z numerem 9 gra cofnięty, zamiast stać pod bramką i czekać na podania ze skrzydeł, jak stanowiły angielskie podręczniki.

Węgrzy zdobyli w roku 1952 złoty medal olimpijski w Helsinkach, po zwycięstwie nad Jugosławią. Z punktu widzenia władzy państwowej to było ważne, ponieważ marszałek Josip Broz Tito nie był już wtedy sojusznikiem ideowym generalissimusa z Moskwy, a Budapeszt – jak najbardziej. Po tym zwycięstwie kapitan reprezentacji, Jozsef Bozsik, został posłem do parlamentu.

Szef drużyny Gustav Sebes pełnił przez pewien czas funkcję wiceministra i przewodniczącego Węgierskiego Komitetu Olimpijskiego. Od czasu zwycięstwa w Helsinkach reprezentację nazywano Złotą Jedenastką. Była bez wątpienia jedną z najlepszych w dziejach, więc stała się naturalnym głównym faworytem mistrzostw świata w roku 1954, rozgrywanych w Szwajcarii. Do finału turnieju była niepokonana od czterech lat. Z 32 rozegranych meczów wygrała 27. Pozostałych pięć zremisowała.

Ale ten najważniejszy, z Niemcami o Puchar Świata, przegrała 2:3, mimo że po ośmiu minutach prowadziła 2:0.

Wtedy się zaczęło. W Budapeszcie doszło do demonstracji. Piłkarzy oskarżono o sprzedanie meczu Niemcom (rzekomo za kilka mercedesów), Niemców – o stosowanie środków dopingujących. Partia, która do tej pory przypisywała sobie zasługi piłkarzy, teraz odcięła się od ich porażki. Zrzuciła winę na dziennikarzy, wytknęła graczom wystawny tryb życia, a bramkarza Gyulę Grosicsa oskarżyła o szpiegostwo i zesłała do klubu na prowincji.

Reprezentacja nie przestała dobrze grać, ale ze „złotej" stała się zwykła, szara. Dwa lata później do Budapesztu wjechały sowieckie czołgi.

Piłkarze Honvedu przebywali wówczas za granicą i już do ojczyzny nie wrócili. Ferenc Puskas został zawodnikiem Realu, a Sandor Kocsis i Zoltan Czibor – Barcelony. Węgrzy już nigdy nie powtórzyli sukcesów z pierwszej połowy lat 50. Żyją tamtą legendą. Puskasa, zmarłego w roku 2006, chowano w Budapeszcie z honorami państwowymi.

Legenda Realu

Real powstał w roku 1902, ale na sukcesy, które przyniosły mu sławę poza Hiszpanią czekał pół wieku. Zawdzięcza je prezesowi, którego imię nosi dziś stadion w Madrycie: Santiago Bernabeu. To on zbudował ten stadion i sprowadził piłkarzy, którzy zapewnili klubowi prymat w Europie i na świecie przez pięć kolejnych lat. Między Realem a trzy lata starszą Barceloną toczyła się przez dziesięciolecia rywalizacja sportowa. Ale kiedy Real zaczął odnosić sukcesy międzynarodowe, Katalończycy, mający prawo mieć poczucie krzywdy, wynikające z dyskryminacji przez generała Franco, zarzucili Bernabeu, że buduje klub na ich krzywdzie. Franco rzeczywiście bywał na meczach Realu, a Bernabeu nie krył swojej sympatii do dyktatora, ale to nie on stał u źródeł wielkości klubu, uznanego przez FIFA za najwybitniejszy w XX wieku.

Faktycznym twórcą był właśnie Bernabeu, który czuł piłkę, i jego prawa ręka od finansów, Raimondo Saporta, mający zmysł do interesów. Real, który w latach 1956 – 1960 zdobywał Puchar Mistrzów, nie kojarzy się z nazwiskiem żadnego wielkiego trenera. Było ich w tym czasie pięciu. Liczył się prezes i zawodnicy, których sprowadzał z całego świata, jak nikt przed nim w Europie. To on stworzył pierwsze „galacticos", chociaż tego terminu w latach 50. nie używano. Na środku obrony grał Urugwajczyk Emilio Santamaria, w ataku Argentyńczyk Alfredo di Stefano, Francuz polskiego pochodzenia Raymond Kopa i Węgier Ferenc Puskas. Sami geniusze. Pozostali to Hiszpanie, też świetni.

W roku 1960, kiedy w finale rozgrywek o Puchar Mistrzów w Glasgow (prawie 130 tysięcy ludzi na trybunach, rekord rozgrywek nie pobity do dziś) Real pokonał Eintracht Frankfurt 7:3, Puskas strzelił cztery bramki, a di Stefano trzy. Węgier miał wtedy 33 lata, a Argentyńczyk 34. Dwa lata później, w przegranym 3:5 finale z Benfiką Lizbona, Puskas wbił przeciwnikom trzy gole w dwadzieścia minut. Puskas i di Stefano grali razem do roku 1964. Kiedy opuścili boisko ze względu na wiek, skończył się wielki  Real. Można więc przyjąć, że pierwsza era Realu zakończyła się w sposób naturalny, a nie w wyniku jakiegoś kataklizmu. Jeszcze wiele razy wracał na szczyty, jest tam nadal, ale punktem odniesienia pozostaje druga połowa lat 50. Stadion nosi imię zmarłego w roku 1978 prezesa, zaś 87-letni Alfredo di Stefano pełni godność honorowego prezydenta klubu.

Kaprys milionera

Pierwszym włoskim klubem, który zdobył Puchar Mistrzów, był w roku 1963 AC Milan. Nie mógł tego przeboleć właściciel Interu Mediolan, potentat naftowy Angelo Moratti. Od trzech lat zatrudniał trenera Helenio Herrerę, płacąc mu 50 tys. dolarów rocznie, co było wtedy w świecie gażą rekordową. Herrera sprowadził z Barcelony najlepszego piłkarza Europy Hiszpana Luisa Suareza i unowocześnił styl gry obronnej, zwanej catenaccio. Dzięki temu i kilku reprezentantom Włoch, Inter przez dwa lata z rzędu (1964 i 1965) był najlepszą drużyną Europy i świata. Kiedy Herrera odszedł, sukcesy się skończyły. Był on znany z niekonwencjonalnych metod pracy. Nie dopuszczał do siebie myśli o porażce i wpajał tę wiarę zawodnikom. Brał na siebie krytykę, aby jego gracze nie musieli się nią przejmować. Miał spory repertuar zagrań, gestów i odzywek, które wyprowadzały przeciwników z równowagi.

Pół wieku później syn Angelo Morattiego – Massimo zatrudnił Jose Mourinho, który jest rozwiniętą wersją Helenio Herrery. I w roku 2010 Mourinho doprowadził Inter do zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Od kiedy opuścił Mediolan, Inter o wielkich zwycięstwach może zapomnieć.

Piętno Cruyffa

W latach 60. Holandia grała na poziomie Polski. Holendrzy nie mieli pieniędzy, ich kluby nie wytrzymywały porównania z najlepszymi w Europie. Postawili więc na szkolenie. Feyenoord i Ajax sprowadziły zagranicznych trenerów – Austriaka Ernsta Happela do Rotterdamu i Rumuna Stefana Kovacsa do Amsterdamu, co szybko przyniosło efekty. Feyenoord zdobył Puchar Mistrzów w roku 1970, zaś Ajax triumfował przez trzy kolejne lata.

Podstawę gry Holendrów stanowiło wszechstronne wyszkolenie i przygotowanie fizyczne, pozwalające piłkarzom zmieniać pozycje i biegać szybko jeszcze pod koniec meczu. Nazywano to futbolem totalnym. A ponieważ reprezentacja składała się przede wszystkim z zawodników obydwu klubów, grała podobnie jak one. Do sukcesów Ajaksu doszedł więc tytuł wicemistrza świata dla reprezentacji. W finale mundialu w Monachium (1974) Holendrów pokonali Niemcy.

Jednak wkrótce w tej maszynie coś zaczęło się psuć. Johan Cruyff, jeden z najlepszych piłkarzy wszech czasów, odszedł do Barcelony i myślał głównie o sobie. Johan Neeskens poszedł w jego ślady. Holandia stała się pierwszą reprezentacją Europy, w której niektórzy zawodnicy nie chcieli grać, bo im na tym nie zależało.

Każdy miał tam swoje kalkulacje. Dwa lata później, podczas mistrzostw Europy w Jugosławii, po pierwszym, przegranym meczu z Czechosłowacją, w którym Johan Neeskens i Wim van Hanegem otrzymali czerwone kartki, wszyscy się ze sobą pokłócili, a Cruyff zostawił kolegów i wrócił do Barcelony.  Na następny mundial w ogóle nie pojechał. Holendrzy znowu dotarli do finału i ponownie przegrali. Kłótnie stały się ich specjalnością. I tak zostało do dziś. Kraj, który od czterdziestu lat daje zawodników do najlepszych klubów świata, ważny turniej wygrał tylko raz. Były to mistrzostwa Europy w roku 1988.

Tarcza antyrakietowa

Historia wielkich kultur piłkarskich i drużyn przypomina trochę wyścig zbrojeń. Wynalazca każdej broni musi się liczyć z tym, że ktoś inny znajdzie sposób na obronę przed nią. Jeśli są rakiety, to musi powstać tarcza antyrakietowa. Poza wszystkimi naturalnymi i szczególnymi przyczynami upadku, jest i najprostszy: przeciwnicy nauczyli się tak grać z gigantami, żeby wytrącić im z rąk wszystkie atuty. Dzięki taktyce i konsekwencji, można wyłączyć z gry nawet najlepszych piłkarzy świata.

Zwykle czas hossy drużyny piłkarskiej trwa nie dłużej niż 3-5 lat. Nigdy nie decyduje o tym jeden człowiek, ale często od jednego najwięcej zależy. Jest nim trener, prezes lub właściciel, piłkarz lub kilku piłkarzy. Kiedy ktoś z nich odchodzi lub zaczyna wybierać własną drogę, konstrukcja się wali.

Pep Guardiola był trenerem Barcelony przez cztery lata. Bez niego to już nie jest ta sama drużyna. Messi ściga się już sam ze sobą. Xavi, Andres Iniesta i kilku innych zdobyło wszystko, co piłkarz zdobyć może. Czy to już koniec?

Piłka nożna
Żegluga bez celu. Michał Probierz przegranym roku w polskiej piłce
Piłka nożna
Koniec trudnego roku Roberta Lewandowskiego. Czas odzyskać spokój i pewność siebie
Piłka nożna
Pokaz siły Liverpoolu. Mohamed Salah znów przeszedł do historii
Piłka nożna
Real odpalił fajerwerki na koniec roku. Pokonał Sevillę 4:2
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Piłka nożna
Atletico gra do końca, zepsute święta Barcelony
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku