Reklama
Rozwiń

Polsko-niemieccy łącznicy

Niemcy od dziesięcioleci są piłkarską potęgą. Polacy mają swój wkład w jej budowę od początku XX wieku.

Publikacja: 17.03.2013 23:25

Kwiatkowski, Michallek, Schlebrowski, Kapitulski, Niepieklo, Kelbassa – dobre polskie nazwiska, choć trochę zmienione. Co to za drużyna? Borussia Dortmund, mistrz Niemiec zachodnich z lat 1956 i 1957. Dziś Borussia jest mistrzem całych Niemiec. Bez Roberta Lewandowskiego, Jakuba Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka mogłaby nie zajść tak daleko.

Różnica między graczami polskiego pochodzenia sprzed kilkudziesięciu lat a obecnymi polega z grubsza na tym, że dla tych obecnych Dortmund jest czasowym miejscem pracy. Tamci mieszkali w Niemczech od urodzenia, chociaż ich przodkowie w większości pochodzili z ziem polskich. Nie przyjeżdżali do Niemiec, żeby grać w piłkę, tylko do pracy, przede wszystkim w kopalniach i hutach Zagłębia Ruhry. A kiedy już skończyli szychtę i wrócili na powierzchnię, szli na piwo lub szukali innych rozrywek. Tworzyli drużyny, które stawały się klubami.

Stary stadion

Do ich pracy nawiązywała nawet nazwa stadionu w Gelsenkirchen. Glückauf, czyli w wolnym tłumaczeniu „szczęść Boże", ale też „szczęśliwego powrotu na górę". Napis „Glückauf" umieszczano często na bramach kopalni Zagłębia Ruhry. Stadion pod tą nazwą znajdował się od końca lat 20. w centrum Gelsenkirchen i był miejscem rozgrywania meczów Schalke aż do roku 1973, kiedy w związku z mistrzostwami świata powstał Parkstadion. Ten z kolei ustąpił miejsca Arenie auf Schalke, która dziś nosi nazwę Veltins Arena. Glückauf pozostał jako pomnik przeszłości. Podczas mistrzostw świata w Niemczech w roku 2006 służył jako strefa kibica.

Wymieniona na wstępie grupa piłkarzy polskiego pochodzenia właśnie tam odnosiła swoje zwycięstwa, które były pierwszymi sukcesami Schalke. Mój ojciec, wywieziony w czasie wojny na roboty do Niemiec, nie słyszał wprawdzie o Kuzorrze i Szepanie, ale stadion, obok którego kiedyś go wieźli, zrobił na nim wrażenie, bo takiego w Polsce nie widział.

Klub Polaczków

Wśród założycieli Schalke w roku 1904 (stąd końcówka daty w nazwie, to taki niemiecki zwyczaj) w Gelsenkirchen i Borussii w Dortmundzie pięć lat później byli młodzi ludzie polskiego pochodzenia. Na jednej z pierwszych fotografii drużyny Schalke, z roku 1908, znajdują się piłkarze noszący nazwiska Gwiasda i Grzella. Schalke nazywane było pogardliwie „klubem Polaczków", i to czasem nawet w Gelsenkirchen.

Thomas Urban, korespondent „Süddeutsche Zeitung" w Warszawie (ożeniony z Polką), w wydanej w roku 2011 książce „Schwarze Adler, Weisse Adler" (Czarny orzeł, biały orzeł) poświęconej zawiłym piłkarskim polsko-niemieckim stosunkom z polityką w tle, wylicza nazwiska piłkarzy Schalke, którzy w latach 30. zdobywali pierwsze tytuły mistrza Niemiec: Ernst Kuzorra, Fritz Szepan, Walter Badorek, Alfred Jacyk (albo Jaczek), Ferdinand Zajons, Otto i Hans Tibulski, Valentin Przybylski, Ernst Kalwitzki, Adolf Urban, Emil Czerwinski. Wszyscy byli synami polskich emigrantów.

A grali jeszcze August Sobotka, Adam Zurner, czyli Zurawski, Willi Karczinski, Karl Gottschewski i Ernst Regelski. Tak było w latach 20. i 30. Pochodzili ze Śląska, Raciborza, Śremu, Olsztyna, Nidzicy, Ełku, Giżycka, Szczytna – całych Prus i Mazur.

Rodzice Ernsta Kuzorry przybyli do Niemiec z powiatu ostródzkiego, czyli Prus Wschodnich. To był bez wątpienia jeden z najlepszych niemieckich piłkarzy przed wojną. Miał w centrum Gelsenkirchen sklep z wyrobami tytoniowymi, pod którym stały kolejki, nie tylko by coś kupić, ale żeby porozmawiać ze słynnym futbolistą. Był szwagrem Fritza Szepana i to głównie oni rządzili przedwojennym Schalke. W końcu Szepan był kapitanem reprezentacji Niemiec. Imię Kuzorry nosi ulica znajdująca się w pobliżu stadionu Schalke.

Kapitan z Polski

Na przełomie XX i XXI wieku czołowymi postaciami w Schalke byli dwaj reprezentanci Polski Tomasz Hajto i Tomasz Wałdoch. Grali na pozycjach środkowych obrońców. W roku 2001, kiedy Schalke pierwszy raz od 30 lat wystąpiło w finale rozgrywek o Puchar Niemiec i pokonało Union Berlin 2:0, trofeum z rąk kanclerza Gerharda Schroedera odbierał kapitan drużyny Tomasz Wałdoch.

Wałdoch leczył wtedy kontuzję i nie mógł wziąć udziału w meczu. Miał jednak taką pozycję w klubie i był tak lubiany, że to właśnie on, ubrany w garnitur, a nie strój sportowy, podnosił puchar jako pierwszy. Po zakończeniu kariery Wałdoch, syn stoczniowca z Gdańska, pozostał w Niemczech. Trenował juniorów Schalke, wprowadzał do niej swojego syna, też urodzonego w Gdańsku. I to już nikogo nie dziwi. Przed wojną, kiedy spotykały się ze sobą reprezentacje Polski i Niemiec, meczom towarzyszyły bankiety, podczas których wręczano sobie pamiątki, starano się o uatrakcyjnienie pobytów Polakom w Niemczech i Niemcom w Polsce. Przy okazji pierwszego meczu, w grudniu 1933 roku, polscy piłkarze zwiedzili Berlin i obejrzeli program w kabarecie Wintergarten.

Trzy lata później, w Warszawie, niemiecki ambasador Adolf von Moltke zaprosił obydwie reprezentacje na uroczysty bankiet (zresztą w wieczór poprzedzający mecz dziś to byłoby niemożliwe). Związek Dziennikarzy Sportowych RP podjął 20 niemieckich kolegów po fachu śniadaniem w Hotelu Europejskim. Te mecze wzbudzały zawsze niezwykłe zainteresowanie. W roku 1936 na stadion Wojska Polskiego przy Łazienkowskiej przyszło około 45 tysięcy ludzi.

W roku 1934 kapitanem Niemców w meczu w Warszawie był wspomniany wcześniej Mazur Fritz Szepan z Schalke, a Polski – Jerzy Bułanow, Rosjanin, który po rewolucji październikowej uciekł do Polski. Przed pierwszym meczem, w Berlinie, Bułanow wymieniał proporzec z graczem Fortuny Duesseldorf Stanislausem Kobierskim. Thomas Urban znalazł w archiwum w Duesseldorfie dokumenty świadczące o tym, że rodzice Kobierskiego byli Polakami i pochodzili z Poznania. Ojciec miał na imię Bronisław, a matka Joanna, z domu Nowicka.

To wszystko być może byłoby normalne, gdyby nie wojna. Napastnik Warty Poznań Fryderyk Szerfke (Fritz Scherfke), zdobywca pierwszej bramki dla Polski w finałach mistrzostw świata (w roku 1938, z Brazylią, z karnego) i wciąż najskuteczniejszy gracz Warty w rozgrywkach ligowych, po wybuchu wojny został kierownikiem niemieckiego biura do spraw piłki nożnej w Poznaniu. Grał jednak nadal, miał dobre kontakty, dzięki którym udało mu się doprowadzić do uwolnienia aresztowanych przez nazistów kolegów z Warty. Był wśród nich reprezentant Polski Marian Fontowicz. Po wojnie Szerfke wyjechał do Niemiec i tam zmarł. W Polsce na wiele lat stał się postacią zapomnianą, bo nie bardzo było wiadomo, jak go traktować.

W innej sytuacji znalazł się najlepszy polski piłkarz przed wojną Ernest Wilimowski. Cztery bramki wbite Brazylii na mundialu we Francji przyniosły mu popularność w całej Europie. Grając w Ruchu i reprezentacji, zadziwiał niezwykłymi umiejętnościami. Po wybuchu wojny wyjechał z Chorzowa do Rzeszy. Grał nadal fantastycznie, w ośmiu meczach reprezentacji Niemiec zdobył 13 bramek.

Do Polski już nie wrócił. Zresztą nie bardzo mógł, bo uznano go za zdrajcę i na długie lata wykreślono jego dokonania z historii reprezentacji Polski. Kiedy w roku 1995 Ruch obchodził 75. rocznicę powstania, cała hala sportowa obok stadionu czekała na jego przyjazd, bo podobno przyjął zaproszenie. Ale nie przyjechał.

Pech Banasia

Wśród oczekujących był też Paweł Buchwald, przedwojenny piłkarz Ruchu, krewny mistrza świata z roku 1990, urodzonego w Niemczech i grającego w Stuttgarcie Guido Buchwalda. Był też inny słynny na Śląsku piłkarz Edward Herman. Jego stryj Ryszard, urodzony w Katowicach, w roku 1954 zdobył w barwach Niemiec mistrzostwo świata. Z Zabrza pochodził jego kolega z tamtej reprezentacji Fritz Laband.

Gerard Cieślik, najlepszy polski piłkarz i legenda Ruchu Chorzów, został pod koniec wojny wcielony do Wehrmachtu, a z frontu trafił do sowieckiej niewoli. Jego ojciec był powstańcem śląskim.

Podobną drogę przeszło kilku innych zawodników pochodzących ze Śląska. Teodor Wieczorek poznał nawet smak frontu wschodniego. Po wojnie grał w AKS Chorzów i reprezentacji, zasłynął jako wspaniały trener śląskich klubów. A potem wyjechał na kilka lat do Niemiec. Kiedy zaczął podupadać na zdrowiu, wrócił do chorzowskiego domu i tu w roku 2009 zmarł.

Ernest Pol, legenda Górnika Zabrze, wyjechał do Niemiec wiele lat po zakończeniu kariery i tam umarł. Dziś jest patronem stadionu w Zabrzu. To nikogo nie dziwi, ale wielu piłkarzy stało się ofiarami polityki. Przez cały okres PRL wyjazd piłkarza do klubu niemieckiego był niemożliwy. Wielu Ślązaków mających w RFN krewnych uciekało, narażając się na kary dyskwalifikacji i potępienie w polskich mediach.

Jan Banaś, jeden z najlepszych polskich skrzydłowych, stracił po takiej ucieczce szansę gry na igrzyskach olimpijskich 1972 i mundialu 1974. Miał pecha, że obydwa turnieje odbywały się w Niemczech. Pozwolono mu grać tylko w Górniku.

Jeszcze w roku 1988, kiedy ulubieniec Gliwic, Chorzowa i Warszawy, bohater mundialu w Hiszpanii (1982) Andrzej Buncol wyjechał legalnie do Niemiec i przyjął obywatelstwo tego kraju (ale nie zrzekł się polskiego), „Przegląd Sportowy" zrobił z niego renegata. Buncol w barwach Bayeru Leverkusen wywalczył Puchar UEFA.

Świat się zmienił

Wielu polskich piłkarzy sprzed lat – Zygmunt Maszczyk, Zygfryd Szołtysik, Roman Wójcicki, Waldemar Matysik, Andrzej Buncol, Piotr Drzewiecki, Rudolf Wojtowicz, Andrzej Rudy, Roman Geszlecht, Aleksander Famuła –mieszka w Niemczech.  Piłkarz Górnika z lat 70. doktor Józef Kurzeja jest dyrektorem kliniki onkologicznej w Hagen. To on organizuje zloty, na które przyjeżdżają koledzy z Polski i rozgrywają mecze z tymi, którzy legalnie lub nielegalnie wyjechali do „Rajchu" przed laty. Przychodzą na nie ojcowie słynnych graczy – Józek Klose i Waldek Podolski. A przy piwie wszyscy śpiewają polskie piosenki. Kiedy jeszcze mieszkali w Polsce, śpiewali w takich sytuacjach niemieckie. W klubach Bundesligi gra dziś kilkunastu Polaków, a Franciszek Smuda, Ślązak spod Wodzisławia, trenuje drugoligowy klub w Ratyzbonie. Nie musiał nikogo pytać o zgodę. A jak Robert Lewandowski będzie chciał przejść do Bayernu, to mu Biuro Polityczne nie zabroni. Bo biura też nie ma.

Lukas Podolski i Miroslav Klose grający w koszulkach niemieckiej drużyny narodowej nie mają w Polsce żadnych problemów, bo świat znormalniał. Podolski odwiedza babcię w Gliwicach, a ślub brał w kościele pod Warszawą.  Ojciec Klosego grał w Odrze Opole, a Podolskiego w Szombierkach Bytom.  Porozumiewają się w takim języku, w jakim chcą, bo to nie ma większego znaczenia.

Robert Lewandowski, urodzony i wychowany na Mazowszu, może zostać pierwszym Polakiem, który zdobył tytuł króla strzelców Bundesligi.  W jego pokoleniu nie ma już żadnych zaszłości historycznych. Kiedy Borussia złożyła mu propozycję gry, zaczął się uczyć języka niemieckiego.   I dobrze na tym wychodzi.

Kwiatkowski, Michallek, Schlebrowski, Kapitulski, Niepieklo, Kelbassa – dobre polskie nazwiska, choć trochę zmienione. Co to za drużyna? Borussia Dortmund, mistrz Niemiec zachodnich z lat 1956 i 1957. Dziś Borussia jest mistrzem całych Niemiec. Bez Roberta Lewandowskiego, Jakuba Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka mogłaby nie zajść tak daleko.

Różnica między graczami polskiego pochodzenia sprzed kilkudziesięciu lat a obecnymi polega z grubsza na tym, że dla tych obecnych Dortmund jest czasowym miejscem pracy. Tamci mieszkali w Niemczech od urodzenia, chociaż ich przodkowie w większości pochodzili z ziem polskich. Nie przyjeżdżali do Niemiec, żeby grać w piłkę, tylko do pracy, przede wszystkim w kopalniach i hutach Zagłębia Ruhry. A kiedy już skończyli szychtę i wrócili na powierzchnię, szli na piwo lub szukali innych rozrywek. Tworzyli drużyny, które stawały się klubami.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Piłka nożna
Żegluga bez celu. Michał Probierz przegranym roku w polskiej piłce
Piłka nożna
Koniec trudnego roku Roberta Lewandowskiego. Czas odzyskać spokój i pewność siebie
Piłka nożna
Pokaz siły Liverpoolu. Mohamed Salah znów przeszedł do historii
Piłka nożna
Real odpalił fajerwerki na koniec roku. Pokonał Sevillę 4:2
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Piłka nożna
Atletico gra do końca, zepsute święta Barcelony
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku