Paweł Brożek z Wisły Kraków to piłkarz w Polsce symboliczny. Siedem razy zdobywał mistrzostwo kraju, dwa razy zostawał królem strzelców ekstraklasy. Wyrastał ponad przeciętność, wszystko przychodziło mu z łatwością, ale zagranicę nie wyjeżdżał, wolał być panem na wsi, niż jednym z wielu w mieście.
Trzy lata temu dał się skusić, głównie pieniądzom. W Trabzonsporze się nie odnalazł i rozpoczął wędrówkę po Europie. Nie poznali się na nim w Celticu Glasgow i drugoligowym hiszpańskim Recreativo Huelva. Wrócił więc do Wisły i po rundzie jesiennej jest liderem strzelców naszej ligi, zdobył jedenaście goli. Pojawiał się oczywiście na zgrupowaniach reprezentacji, Franciszek Smuda powołał go nawet do kadry na mistrzostwa Europy. Polska piłka nie potrafiła z Brożka zrezygnować, zapewne dlatego, że nie wychowała nikogo lepszego. Brożek ma już 30 lat i w meczu z Mołdawią strzelił jedynego gola, chyba udem (w bramce rywali stał Ilie Cebanu, były zawodnik Wisły), ale jeszcze w pierwszej połowie zmarnował dwie doskonałe sytuacje do podwyższenia prowadzenia. I tak jest lepiej niż we wrześniu ubiegłego roku, gdy Waldemar Fornalik powołał go na mecz z San Marino i napastnik Wisły nie wykorzystał żadnej ze stuprocentowych sytuacji.
Jeśli polska piłka nie uwolni się od Brożków i nawet mecze o pietruszkę traktować będzie, jako okazje do przebudzenia się ligowych bożków, daleko nie zajedzie. Na Brożku nie ma co się zresztą wyżywać, bo to nie jego wina, że Łukasz Teodorczyk z Lecha Poznań (10 goli w ekstraklasie) w meczu z Norwegią był najsłabszy w naszym zespole, a Mateusz Zachara z Górnika Zabrze (też 10 goli jesienią) w spotkaniu z Mołdawią jakoś nie potrafił znaleźć drogi do bramki rywali. Nawałka sprawdził w Zjednoczonych Emiratach Arabskich trzech najlepszych strzelców rozgrywek w Polsce i może mieć tylko jeden wniosek: jeśli nie Robert Lewandowski, to nikt. Gdyby takie mecze, jak poniedziałkowy z Mołdawią, traktować jako promocję dla zawodników, to kluby zainteresowane sprowadzeniem któregoś z polskich piłkarzy mogły się raczej zniechęcić. Nie błysnął nikt, większość eksperymentów trzeba uznać za nieudane. Polska grała z dwoma napastnikami w składzie, żeby wypracować schematy na mecze eliminacyjne mistrzostw Europy. Po pierwsze – żaden z tych zawodników z poważnym rywalem nie zagra, po drugie – nie ma co nawet ryzykować, skoro nasze ataki rozbijała obrona z Mołdawii.
Na szczęście selekcjoner twardo stąpa po ziemi. Stwierdził, że olbrzymim sukcesem zimowego zgrupowania byłby awans choćby jednego czy dwóch piłkarzy do kadry, która będzie grać na poważnie. Co ciekawe, w dwóch meczach, w których Polska strzeliła cztery gole i odniosła dwa zwycięstwa najlepsi byli 26-letni Maciej Wilusz i 30-letni Igor Lewczuk, czyli obrońcy. Paweł Olkowski, który wystąpił z Mołdawią na lewej stronie obrony, bo Nawałka wie, że po prawej nie znajdzie nikogo lepszego od Łukasza Piszczka, był zupełnie nieporadny. Michał Masłowski z Zawiszy Bydgoszcz miał być dyrygentem, ale chyba zapomniał z Polski batuty. Po Łukaszu Madeju czegoś więcej niż statystowania spodziewał się chyba tylko selekcjoner. Takiego powołania nie da się rozsądnie wytłumaczyć. Tym bardziej, że reprezentacja młodzieżowa – podobno pełna talentów i nadziei – następny mecz o punkty zagra we wrześniu i wystawienie młodych piłkarzy w takim spotkaniu na pewno miałoby większy sens.
O ile przeciwko Norwegii udało się przeprowadzić kilka ciekawych akcji, to w starciu z Mołdawią, którą w eliminacjach mundialu wyprzedziliśmy raptem o dwa punkty, widzieliśmy nawet coś gorszego niż ligową kopaninę. Nie da się na podstawie takich spotkań ocenić piłkarzy, taktyki, ani odporności na stres związany z grą dla najważniejszej drużyny w Polsce. Zresztą „reprezentant" to już nie brzmi dumnie, bezlitosne prawa marketingowe sprawiły, że biało-czerwone koszulki zakładają przeciętniacy. Prezes Zbigniew Boniek już rok temu obiecał, że takich meczów nie będzie. Czekamy, liczymy na to, że dotrzyma słowa.