– Stwierdzenie, że moglibyśmy zostać mistrzami świata, jest po prostu nierealne. Nie wiem, czy to amerykańskie myślenie czy nie – powiedział tuż przed rozpoczęciem turnieju w Brazylii nie kto inny, jak sam selekcjoner Amerykanów, Niemiec Jürgen Klinsmann.
Po tych słowach wśród kibiców ze Stanów Zjednoczonych zapanowała konsternacja. Bo wiadomo, że jakiś Smerf Maruda zawsze się znajdzie, ale żeby był to trener drużyny narodowej?
Wypowiedź Klinsmanna z pewnością nie była amerykańska. Zawodnicy z USA przed każdym mundialem, w którym brali udział, przekonywali, że już można zapominać o Brazylijczykach, Niemcach czy Włochach. Nadchodzi nowa potęga. I zwykle kończyło się tak samo – w 1/8 finału lub w ćwierćfinale.
Niemiec sprowadził Amerykanów na ziemię. Bo w talii, którą dysponuje Klinsmann, jest pod dostatkiem waletów, lecz brakuje asów. Clint Dempsey i Tim Howard sami meczów nie wygrają. Ich koledzy to solidni rzemieślnicy, ale do mistrzów jeszcze im daleko.
W tej kadrze nie ma tak znanych nazwisk jak Lalas, Claudio Reyna, Brad Friedel czy Landon Donovan. Ten ostatni to najlepszy strzelec w historii amerykańskiej reprezentacji. Mógł zagrać również w Brazylii, ale Klinsmann z niego zrezygnował, czego kibice do tej pory nie mogą zrozumieć. Trener tłumaczył, że chce przyzwyczajać do trudów wielkich turniejów młodszych zawodników, a Donovana z pewnością by powołał, gdyby miał pewność, że będzie przydatny.
Na mundial pojechało dwóch piłkarzy o polskich korzeniach: bramkarz Aston Villi Brad Guzan oraz dwukrotny król strzelców MLS Chris Wondolowski. Ten drugi chciał nawet grać dla Polski, ale Franciszek Smuda nie był zainteresowany jego ofertą.