Czwarta gwiazdka Niemców
Niemcy zostali mistrzami świata po raz czwarty. Zrównali się pod tym względem z Włochami. Więcej tytułów - pięć - mają tylko Brazylijczycy. Niemcy przeszli też do historii jako pierwsza drużyna z Europy, która wygrała mundial na stadionach Zachodniej Półkuli. A wszystko to, w jakimś sensie, zgodnie z planem. Niemieccy kibice, dziennikarze i byli wielcy piłkarze od Hamburga po Monachium żegnali reprezentację wyjeżdżającą do Brazylii ze świadomością, że powróci z pucharem. Faworyci nie zawsze wygrywają, Nawet Niemcy, którzy na zwycięstwo w wielkim turnieju czekali od roku 1996. Wydaje się, że w ich przypadku wszystko wraca do normy. Najważniejsze trzy powody sukcesu to wzorowa organizacja niemieckiego futbolu na poziomie klubów i reprezentacji, potęga Bayernu, którego aż siedmiu zawodników znalazło się w kadrze na mundial oraz ten sam trener drużyny narodowej (Joachim Loew) od roku 2006. W takich warunkach, mając jeszcze pewność stabilizacji i dostatku materialnego, można pracować.
Klęska Brazylii
Brazylia miała nie tylko zostać mistrzem świata, ale przy okazji zmazać plamę z mundialu w roku 1950, kiedy przegrała w finale na Maracanie z Urugwajem. Stało się jednak coś jeszcze gorszego. Canarinhos nie tylko nie wygrali, zajęli zaledwie czwarte miejsce, ale ponieśli największą klęskę w historii swoich występów na mistrzostwach świata. W półfinale w Belo Horizonte zostali znokautowani przez Niemców 1:7. Już po 29 minutach przegrywali 0:5. Ból był tym większy, że na ławce trenerskiej Brazylii siedzieli dwaj selekcjonerzy, którzy w przeszłości zdobywali dla Brazylii Puchar Świata: Carlos Alberto Parreira i Luis Felipe Scolari. Nic nigdy nie wpłynęło gorzej na wizerunek futbolu brazylijskiego niż ta porażka i klęska w całym turnieju na swoich boiskach. Coś się też zmieniło w obyczajach brazylijskich kibiców. Trenerów nie skazano na banicję, nie słychać było o przypadkach samobójstw kibiców (jak w roku 1950), winą za porażki nie obarczono konkretnych zawodników. Zresztą, zaledwie czterech spośród 23 powołanych do kadry pochodziło z brazylijskich klubów. Pozostali pracują za granicą. Kiedy Brazylijczycy zdobywali swoje pierwsze trzy tytuły (1958, 1962, 1970) wszyscy zawodnicy grali w kraju i można było odnieść wrażenie, że bardziej się identyfikowali z jego reprezentacją niż ich następcy.
La Decima Realu
Real Madryt zdobył dziesiąty raz Puchar Mistrzów. Konkurencja jest daleko z tyłu (AC Milan wygrał siedem razy, Bayern i Liverpool po pięć). Pierwszy raz w historii Ligi Mistrzów w finale spotkały się dwa kluby z tego samego miasta: Real pokonał Atletico Madryt, chociaż do 93. minuty przegrywał 0:1. W doliczonym czasie wyrównał Sergio Ramos a w dogrywce Real strzelił jeszcze trzy bramki i wygrał 4:1. Dla Atletico to niemal powtórka horroru sprzed czterdziestu lat. W roku 1974, grając w finale z Bayernem, też prowadziło do ostatniej minuty. Wtedy Niemcy wyrównali a mecz powtórzony dwa dni później wygrali 4:0. W tegorocznym finale Ligi Europejskiej Sevilla FC wygrała w rzutach karnych z Benfiką Lizbona. Wszyscy czterej finaliści dwóch najważniejszych rozgrywek w Europie pochodzili z Półwyspu Iberyjskiego.
Mistrzowie śladami mistrzów
Cristiano Ronaldo wygrywał Ligę Mistrzów w barwach Manchesteru Utd a teraz powtórzył ten wyczyn w koszulce Realu. Leo Messi w roli kapitana poprowadził reprezentację Argentyny do tytułu wicemistrza świata. Jesienią został najskuteczniejszym piłkarzem ligi hiszpańskiej. Pobił rekord, który od 59 lat należał do Baska Telmo Zarry, zawodnika Athletic Bilbao, znanego przede wszystkim w swoim kraju. Zarra strzelił swoją 251 bramkę w lidze kiedy miał 34 lata. Messi w wieku 27 lat jest już skuteczniejszy. Argentyńczyk pobił też rekord Raula - strzelił w Lidze Mistrzów 74 bramki. A wszystko to w ciągu dziesięciu lat gry w Barcelonie. Rekord Hiszpana pobił też Cristiano Ronaldo, trafiający do bramek przeciwników w Lidze Mistrzów już 73 razy. Dwaj najlepsi dziś piłkarze świata piszą historię na naszych oczach.
Odeszły legendy, zostały pomniki
Pożegnaliśmy kilku piłkarzy, którzy stali się legendami futbolu. W wieku 88 lat odszedł Argentyńczyk Alfredo di Stefano, najlepszy gracz świata ery przedtelewizyjnej, współtwórca pierwszego Wielkiego Realu lat pięćdziesiątych, jego honorowy prezydent. W styczniu, w wieku 72 lat zmarł Eusebio - „Czarna Perła z Mozambiku", europejski Pele, symbol Benfiki Lizbona. Kilka tygodni później - Mario Coluna, kapitan Benfiki i reprezentacji Portugalii z mistrzostw świata w Anglii, rodak Eusebio z Mozambiku, jego przewodnik po życiu i Lizbonie. Brazylia pożegnała Luisa Belliniego, swojego pierwszego kapitana, który poprowadził Canarinhos do tytułu mistrza świata (1958). Węgry - Gyulę Grosicsa, bramkarza „Złotej Jedenastki", z której przy życiu pozostał już tylko prawy obrońca Jeno Buzanszky. Hiszpania - Luisa Aragonesa, napastnika Atletico ale przed wszystkim trenera, który w roku 2008 dał Hiszpanii tytuł mistrza Europy. W Katalonii walkę z rakiem, zaledwie w 45 roku życia przegrał Tito Villanova, trener Barcelony. Dwa razy tyle przeżył słynny napastnik reprezentacji Anglii i Preston pierwszego piętnastolecia po wojnie Tom Finney. Odszedł też Richard Moeller - Nielsen, trener drużyny narodowej Danii, która w romantycznych i niecodziennych okolicznościach wywalczyła w roku 1992 tytuł mistrza Europy. Większości z nich wzniesiono pomniki obok stadionów, wszyscy pozostaną niezapomniani.