Ostatni dzień okna transferowego to fenomen nowych czasów. W Anglii zrobiono z tego telewizyjne wydarzenie – z łączeniem się na żywo z dziennikarzami stojącymi pod siedzibami kolejnych klubów. Przypomina to zbyt często słynny skecz z reporterem nadającym z „miejsca, gdzie nic się nie dzieje", i żółtymi paskami na dole ekranów.
To dzień futbolowych desperatów, gdy bogaci, korzystając z tego, że jeszcze można, wykładają pieniądze na niepotrzebnych im do niczego zawodników, a biedni, łatając dziury w składach, próbują wyprosić u bogatych wypożyczenia. W ciągu ostatnich czterech lat podczas „Deadline Day" doszło, jak wyliczyli dziennikarze „Guardiana", do zaledwie 74 transferów. To daje jeden zakup na godzinę transmisji w SkySports i innych telewizjach prześcigających się w opakowywaniu produktu w złoty papierek. Niewiele.
Ruchy pozorowane
Najgłośniejsze zakupy, takie jak ściągniecie Luisa Suareza przez Liverpool z Ajaxu Amsterdam w 2011 roku przy jednoczesnym sprzedaniu Fernando Torresa za 50 milionów funtów do Chelsea, są już dawno przebrzmiałą melodią. Dziś najważniejsze transfery dopina się znacznie wcześniej, a ostatni dzień zostaje na ruchy pozorowane. Ale telewizje mit „Deadline Day" pieczołowicie pielęgnują.
Najciekawszym wydarzeniem ostatniego dnia na Wyspach wydaje się wypożyczenie skrzydłowego Tottenhamu Aarona Lennona, 21-krotnego reprezentanta Anglii, do spisującego się znacznie poniżej oczekiwań Evertonu. Nie jest to jednak transfer, który rzuca na kolana.
Lennon ostatni mecz w reprezentacji rozegrał w 2013 roku, w kadrze na mundial się nie znalazł i nazywanie go czołową postacią Premier League jest sporym nadużyciem. Podobnie jak Darrena Fletchera, który zamienił w ostatniej chwili ławkę w Manchesterze United na prawdopodobnie podstawowy skład w West Bromwich Albion.