Gdyby rozgrywki toczyły się według tradycyjnych zasad, mielibyśmy wyjątkowo emocjonującą końcówkę. W środę Legia spotyka się na Łazienkowskiej z Pogonią, a Lech wyjeżdża do Bielska-Białej. Mogłoby się okazać, że na ostatniej prostej pretendent wyprzedziłby mistrza.
Przy obecnym regulaminie ostatnia kolejka tradycyjnych rozgrywek nie ma większego znaczenia. Po jej zakończeniu każdemu klubowi odbierze się połowę zdobytych punktów, żeby w dodatkowych siedmiu spotkaniach było ciekawiej. A wszystko po to, by meczów było więcej, bo jak jest więcej, to można na nich zarobić. Proponuję następny krok: obowiązek dotykania piłki w tych meczach tylko lewą nogą i zakaz zdobywania bramek głową. Będzie jeszcze ciekawiej.
Ekstraklasa i PZPN właśnie w tych dniach uznały, że regulamin z fazą play-off jest znakomity i się nie zmieni. Czekam, kiedy od tego podniesie się poziom gry, zastanawiam się też, kto miał więcej do powiedzenia przy opracowaniu regulaminu rozgrywek – księgowi czy trenerzy. Po co zmieniać coś, co w całym świecie nie zmienia się od dziesięcioleci, bo dobrze się sprawdza.
Jeśli przerwy między sezonami są zbyt długie (z czym się zgadzam), zamiast wydziwiać, wystarczy zwiększyć liczbę drużyn ekstraklasy. Meczów też będzie wtedy więcej, a nikt nie będzie tracił połowy tego, co na boisku wywalczył. Argument, że powiększać ekstraklasy nie można, bo między nią a I ligą jest zbyt duża różnica poziomów, wydaje się coraz słabszy. Legia, Lech, do niedawna Wisła i Śląsk to potentaci, ale pozostałe kluby nie różnią się bardzo od większości pierwszoligowych.
Przypadek Błękitnych Stargard Szczeciński pokazał, że niezależnie od normalnej w meczach pucharowych ambicji drużyny z niższej klasy, umiejętności niektórych piłkarzy drugoligowych wcale nie są mniejsze od tych z ekstraklasy. Gdyby mieli takie możliwości i warunki jak ci z Lecha czy Cracovii, których pokonali, kto wie, czy nie wygrywaliby z nimi częściej.