Kilka miesięcy temu w taki scenariusz nikt by nie uwierzył. Można zaryzykować stwierdzenie, że takiego sukcesu nie spodziewał się nawet Roman Abramowicz.
Rosyjski miliarder nie należy do ludzi cierpliwych. Kiedy pod koniec stycznia zwalniał Franka Lamparda, być może po cichu liczył, że historia zatoczy koło i kolejny trener zatrudniony w trakcie sezonu da mu puchar Ligi Mistrzów. Ale to, co zrobił Thomas Tuchel, przerosło chyba jego wyobrażenia.
Roberto di Matteo, który prowadził Chelsea do triumfu w 2012 roku, był wcześniej asystentem Andre Villasa-Boasa, poza tym grał w Londynie i znał klubowe środowisko. Tuchel przybywał do nowego kraju i choć przyjeżdżał jako finalista Champions League z Paris Saint-Germain, mógł mieć obawy, jak zostanie przyjęty.
Chelsea to jeden z tych klubów, w których hojnie opłacane gwiazdy potrafią wejść trenerowi na głowę. Potrzebują silnej ręki, jeśli zobaczą twoją słabość, już cię nie ma. Lampardowi autorytetu nie brakowało, dekadę temu był ikoną drużyny i reprezentacji Anglii, ale zawodnicy skarżyli się, że z nimi nie rozmawia, narzekali na brak taktycznych instrukcji.
Tuchel nigdy nie był wielkim piłkarzem, ale umiejętności interpersonalne opanował do perfekcji. Stanął na czele rewolucji, porwał za sobą szatnię i cztery miesiące później został największym wygranym sezonu.