Piszczek został bohaterem ostatniego meczu reprezentacji, wygranego w Czarnogórze 2:1. To on zdobył decydującą bramkę. Prawy obrońca Borussii Dortmund przeżywa drugą młodość i ma za sobą niezwykle udany sezon w Bundeslidze. Jego klub zdobył Puchar Niemiec, a Piszczek strzelił pięć goli i zaliczył sześć asyst. A przecież kilka lat temu wydawało się, że może przegrać walkę ze zdrowiem i upływającym czasem.
Równie imponująco Piszczek prezentował się w sezonie 2011/2012, gdy poważnie interesował się nim ówczesny trener Realu Madryt Jose Mourinho. Wtedy jednak Polak nie zdecydował się ruszać z Dortmundu. A później pojawiły się poważne problemy ze zdrowiem. – Wróciłem na wysoki poziom, tyle że zwyżka formy zaczęła się już dawno, właściwie od kończących eliminacje Euro 2016 meczów ze Szkocją i Irlandią jesienią 2015 roku gram równo, słabsze mecze zdarzają mi się bardzo rzadko – mówi „Rzeczpospolitej" Piszczek.
Gra na adrenalinie
Wspomina, jak wiosną 2013 roku czekał na operację biodra, występując w wielu meczach (z finałem Ligi Mistrzów włącznie) na zastrzykach przeciwbólowych i marząc tylko o tym, by w końcu sezon się skończył, a on mógł się poddać leczeniu. – Ból znikał, gdy wychodziłem na boisko i zaczynała działać adrenalina. To nie był łatwy okres, ale dzięki niemu przekonałem się, że ból można przezwyciężyć, jeśli ma się cel. Najtrudniej było jednak po operacji i powrocie do treningów. Przyzwyczaiłem siebie i wszystkich do bardzo wysokiego poziomu, oczekiwałem, że natychmiast zacznę grać tak, jak przed operacją. Frustrowałem się, bo ciało nie nadążało. Nie rozumiałem, że czasami zawodnik potrzebuje tyle czasu, by wrócić do formy, ile wcześniej zajęło mu samo leczenie kontuzji. Musiałem sobie z tym jakoś poradzić. Gdybym wtedy nie zdecydował się na współpracę z psychologiem, nie grałbym dziś na takim poziomie. Frustracja narastała, straciłem radość z futbolu. Potrzebowałem czasu, by zrozumieć, że piłka nie jest najważniejsza, że w życiu trzeba czerpać frajdę także z innych rzeczy.
Stroje i piłki z Niemiec
Taką odskocznią i lokatą uczuć stał się dla niego klub, którego jest wychowankiem – LKS Goczałkowice Zdrój. Wiceprezesem drużyny z liczącego blisko 7 tysięcy mieszkańców rodzinnego miasteczka Łukasza jest jego ojciec. Zawodnik Borussi Dortmund kilka lat temu mocno zaangażował się w prowadzenie klubu: przysyła stroje i piłki. Załatwił na stadionie w Goczałkowicach sprzęt telewizyjny, tak by streaming mógł oglądać na ekranie swojego smartfona w Niemczech. Sam jednak zapewnia, że klub nie stał się dla niego formą terapii.
– Z Goczałkowicami wyszło spontanicznie, choć faktycznie klub daje mi olbrzymią satysfakcję. Kilka lat temu piłkarze, z którymi kiedyś trenowałem, wrócili do klubu, właśnie wywalczyli awans do IV ligi. 90 procent zespołu stanowią chłopcy pochodzący z Goczałkowic. Mam nadzieję, że na wyższym poziomie też będzie to funkcjonowało tak dobrze. Zaangażowanie w sprawy klubu mi pomaga, wiem, że nie można stawiać całego życia na jedną kartę. Już dziś myślę o tym, jak zorganizować sobie czas, gdy przestanę grać w piłkę. Chciałbym współpracować z Borussią, mam plany związane z Goczałkowicami. O szczegółach nie chciałbym jednak na razie mówić – opowiada Piszczek i natychmiast dodaje, że stawia sobie kolejne wyzwania i chociaż wie, że LKS nie zagra w ekstraklasie („nie jesteśmy Niecieczą, nie mamy takiego sponsora"), to jednak pracy jest mnóstwo. – Na razie naszym problemem jest infrastruktura, gdy uda się ją poprawić, pomyślimy o szkoleniu młodzieży. To bardzo fajny projekt, byłaby to olbrzymia sprawa, gdyby nam się udało.