Ruch w Lechu Poznań, sporo dzieje się w Gdańsku i tylko w Legii transferowy spokój. Tradycyjnie do ekstraklasy wracają piłkarze, którzy próbowali swoich sił na Zachodzie, ale wymagania tam stawiane ich przerosły.
Jedną z takich postaci jest Łotysz Deniss Rakels. W wieku 19 lat został królem strzelców ligi łotewskiej i jako wielki talent kupiło go Zagłębie Lubin. Wiązano z nim ogromne nadzieje, tymczasem przybywało głównie kolejnych tatuaży na rękach, szyi, twarzy i korpusie Łotysza, a także doniesień o jego dalekim od sportowego trybie życia.
Po kolejnych wypożyczeniach w końcu trafił do Cracovii, gdzie też początkowo rozczarowywał, ale u trenera Jacka Zielińskiego (właśnie został zwolniony) rozegrał dwa naprawdę dobre sezony. Raz zdobył 11 goli, później w pół roku 15, więc gdy pojawiła się zagraniczna oferta, ruszył do Anglii. Oczywiście nie do Premier League, tylko poziom niżej – do Reading. Po przeprowadzce na Wyspy zagrał w 15 meczach ligowych, zdobył trzy bramki. Ale w kolejnym sezonie wystąpił już tylko w dwóch pierwszych meczach, a później przepadł. Ani razu nie pojawił się w składzie, był albo wysyłany na trybuny, albo zsyłany do rezerw. Po trzeciej kolejce już nawet nie zasiadł na ławce rezerwowych w Reading. Był piłkarz – nie ma piłkarza.
Jednak trudno wykluczyć, że jeśli Rakels nadrobi braki treningowe i nie da się ponieść nocnemu życiu – w naszej lidze znów będzie błyszczał. Ilu tu już takich było? Wystarczy wspomnieć choćby Semira Stilicia, który w ekstraklasie był gwiazdą, a nawet na Cyprze czy Ukrainie sobie nie radził.
Do Pogoni Szczecin trafił Tomasz Hołota – pomocnik, który swego czasu był nawet powoływany do kadry. Hołota wyjechał na początku poprzedniego sezonu do Niemiec – podobnie jak Rakels na drugi poziom, do Arminii Bielefeld. I znów historia się powtarza – początek to regularne występy, potem zesłanie na trybuny. Przez cały ostatni sezon Hołota rozegrał siedem meczów.