Lima kojarzy mi się z najpyszniejszymi i najlepiej pachnącymi potrawami, jakie jadłem w życiu. Żadna restauracja z gwiazdkami Michelin nie da tego, co prawdziwa peruwiańska knajpa. Szkoda, że nie kończymy w Limie, bo nagroda za dotarcie do mety w postaci ceviche (sałatka z owocami morza – przyp. red.) byłaby ogromną motywacją. W Peru są także genialne antykwariaty, mamy fajną Polonię, nie mówiąc już o tym, że najwyższa niegdyś kolej na świecie, zaprojektowana przez polskiego inżyniera, wozi ludzi do dzisiaj. Mam w Limie swój ulubiony hotel, stojący na prawie 100-metrowym przepięknym klifie. Przez okna można obserwować latających kitesurferów.
Sportowe wspomnienia też mam dobre. W 2012 roku ukończyłem tam Dakar na czwartym miejscu, rok później startowaliśmy z Limy i zająłem na pierwszym etapie trzecią pozycję. Warunki do jazdy nie są jednak najlepsze. Bryza od Pacyfiku sprawia, że przy brzegu panuje przyjemny chłód, problem w tym, że nanosi mgłę solną na pustynię. Ta maź soli, piasku i słonej wody bardzo utrudnia nam życie, często kompletnie nie widzimy, dokąd jedziemy, trzeba przecierać rękawiczkami gogle, szyby się rysują.
Polska reprezentacja znów jest uboga. Liczy tylko 11 osób.
Pamiętam, jak jeszcze w 2014 roku mieliśmy sześć czy siedem samochodów, a trzy w czołowej dziesiątce. W tym roku jedzie tylko Kuba Przygoński, do tego czterech motocyklistów i dwa quady. Nie ma nawet Darka Rodewalda (mechanik, dwukrotny triumfator Dakaru w holenderskim zespole Iveco – przyp. red.).
Cele są jednak ambitne. Władze Orlenu chcą, by Przygoński rzucił wyzwanie kierowcom Peugeota, poprawił siódme miejsce z ubiegłego roku, a nawet stanął na podium.
Doskonale pan wie, że moje serce jest biało-czerwone, więc kibicuję Kubie, ma potencjał na pierwszą trójkę, ale byłbym zaskoczony, gdyby stanął na podium już teraz. Konkurencja jest wyśmienita: Nani Roma, Nasser Al.-Attiyah, Sebastien Loeb, Stephane Peterhansel... Ucieszę się z każdego przejechanego przez Kubę etapu. Jak się zmieści w piątce, to będzie rewelacyjny wynik.