Mikołaj Sokół z Melbourne
Szybsze i bardziej agresywne samochody miały nie tylko uciszyć narzekania kierowców, którzy żądali bardziej wymagających maszyn, ale też wstrząsnąć trwającym od 2014 roku porządkiem, w myśl którego wszystko wygrywa Mercedes, a o okruszki ze stołu mistrzów biją się Red Bull i Ferrari. Inaugurująca sezon 2017 Grand Prix Australii pokazała, że oba cele zostały osiągnięte.
Tegoroczne samochody są szybsze (zakładano poprawę czasów okrążeń o pięć sekund w porównaniu z sezonem 2015, w Melbourne było to mniej więcej 4,5 sekundy), a do tego z nowymi, szerszymi oponami zawodnicy nie muszą się już obchodzić jak z jajkiem, mogąc utrzymywać maksymalne tempo przez większą liczbę okrążeń. Z drugiej strony bardziej wytrzymałe ogumienie oznacza, że kierowcy rzadziej zjeżdżają do alei serwisowej – w Australii dyżurną strategiąbyłjeden pit stop – ale jak pokazał przebieg wyścigu, nawet pojedyncza zmiana opon może wpłynąć na losy wyścigu.
Po treningach na wymagającej, śliskiej pętli w Albert Park wydawało się, że stary porządek nie został skruszony. Dominował lider Mercedesa Lewis Hamilton, a nowy w tej ekipie Valtteri Bottas co prawda nie był w stanie mu dorównać, ale był szybszy od reszty stawki. Jednak w kwalifikacjach Vettel zdołał przedzielić duet „Srebrnych Strzał”, mimo błędów przegrywając walkę o pole position o 0,3 sekundy. Rok temu jego strata do Mercedesów przekroczyła 0,8 sekundy, więc postęp Scuderii był widoczny.
Przed startem Hamilton, któremu brakuje już tylko trzech pole position do wyrównania osiągnięcia jego idola Ayrtona Senny oraz sześciu do lidera wszech czasów Michaela Schumachera, był w doskonałym nastroju. Przed wspólnym zdjęciem całej stawki i paradą kierowców rozmawiał i żartował z kolegami z toru, chociaż w poprzednich latach zwykł trzymać się na uboczu, odgradzając się od świata słuchawkami z ukochaną muzyką.