Dwunastu wielkich ludzi wyszło na bieżnię, gdy Irena Szewińska w powadze członka Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego pojawiła się na stadionie, by dekorować tyczkarki. Przy Jelenie Isinbajewej zatrzymała się dłużej, coś jej szepnęła do ucha, może, że odchodzi z posady, bo nagle rosyjska mistrzyni zalała się łzami i płakała przez cały hymn – wyglądała jak mała skrzywdzona dziewczynka z Wołgogradu.
Po chwili dyskobole mieli już całe boisko dla siebie i zaczęli. Piotr Małachowski to oczywiście kawał chłopa, 192 cm wzrostu, 122 kg oficjalnej wagi. W dysku takie rozmiary to bliżej średniej. Na lewym ramieniu tatuaż, na prawym, tym od rzucania, nic. Machnął 66,45 m, dysk wylądował blisko prawej linii ograniczającej pole rzutów, siłacz puknął się w głowę, nie był zadowolony. Małachowski od czterech lat wygrywa walkę o tytuł najlepszego w Polsce, ale na świecie jeszcze się nie pokazał. W Göteborgu na mistrzostwach Europy był szósty, w Osace na mistrzostwach świata 12. Lepiej mu szło w mityngach, lecz mityngi nie budują sławy dyskoboli.
Ostatnimi czasy najsławniejszych jest dwóch: Gerd Kanter i Virgilius Alekna. Estończyk w końcu odebrał Litwinowi tytuł mistrza świata i wiele wskazywało na to, że rewanżu na igrzyskach nie będzie. Kilku innych rzucało już ponad 70 m, Polak miał w tym towarzystwie w miarę mocne miejsce ze swoim nowym rekordem życiowym i kraju jednocześnie – 68,65. Ten rekord padł w Sopocie 27 lipca, tuż przed startem igrzysk. Wygrane olimpijskie kwalifikacje wzmocniły optymizm.
W polskim obozie na trybunach zasiadła silna grupa wsparcia: mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski i siódmy młociarz igrzysk Szymon Ziółkowski. Wywiesili przez poręcz biało-czerwoną flagę i czekali.
Drugi rzut wybił ich w górę. Małachowski posłał dysk na odległość 67,82 m, ryknął, jak ryczy miotacz w chwilach największego napięcia, i jeszcze podskoczył, by rozładować resztki skumulowanych emocji. To był wynik, którym wygrywa się największe zawody. Nikt nie zwyciężył w igrzyskach z rezultatem powyżej 70 m, nawet w pięknych latach 80., gdy dopingowiczów nikt poważnie nie ścigał. Teraz było podobnie – większość rywali nie radziła sobie z granicą 66 m, dyskobole, jak kulomioci, są nerwowi.