[b][link=http://www.rp.pl/galeria/60516,352623.html" "target=_blank]Zobacz więcej zdjęć[/link] [/b]
Rzucała pierwsza. Wiadomo było, że kolejność ma znaczenie. Dobry pierwszy rzut to nerwy rywalek i spokój ducha co najmniej na kilkanaście minut. Dziewczyna z Rawicza była spokojna. Rekord świata po cichu obiecywała, ale ten najważniejszy rzut zostawiła na drugą próbę. Pierwsza miała tylko postraszyć mistrzynię z Osaki Betty Heidler. Wyszło nieźle: prawie 75 metrów. Większość dużych i silnych kobiet zrozumiała, że o złoto walczyć nie będzie, ale ta najgroźniejsza z Niemiec odpowiedziała jeszcze lepiej: 75,10.
Konkurs rozstrzygnął się po chwili. Anita Włodarczyk weszła do koła, machnęła młotem jak świat nie widział, patrzyła chwilę z wiarą w oczach, że to świetny wynik. Był świetny: 77,96. Wynik Rosjanki Tatiany Łysenko poprawiła o 16 cm. To, co stało się potem trzeba zrozumieć i wybaczyć. Polka podskoczyła w górę, w radości trudno o kontrolę, w tych podskokach ruszyła dzielić się szczęściem z rodziną, Rawiczem, menedżerem, koleżankami i kolegami z reprezentacji siedzącymi przy bieżni. Jeden podskok był pechowy, spadła na lewą nogę, skręciła staw skokowy.
Zabolało mocno. Skrzywiła się. W czasie powrotu na rzutnię omal nie zderzyła się z finalistkami biegu na 5000 m. Po chwili poszła do sędziów skreślić trzecią próbę. Potem skreśliła jeszcze dwie, by lekarz obandażował stopę i można było przykładać lód. Konkurs zrobił się dziwny.
Na murawie sędziowie dwa razy mierzyli wynik, Kenijki wygrywały właśnie bieg długodystansowy, skoczkowie o tyczce walczyli z wysokością 5,80, a Polaków denerwował brak reakcji stadionu na wielki wynik. Wreszcie poszedł sygnał od sędziów, rekord jest ważny, wreszcie tablice świetlne pokazały białymi literami na czerwonym tle, że sponsor nagrody w wysokości 100 tys. dolarów gratuluje, wreszcie napis „Weltrekord” rozjarzył się należycie.