Polska lekkoatletyka ma nową legendę: o tym, jak Anita Włodarczyk na Stadionie Olimpijskim złoto zdobywała. To jest opowieść z nadzieją w tle. Zaczyna ją rzut Polki w drugiej kolejce sobotniego konkursu – na rekordową odległość 77,96 cm. Kończy dzień później „Mazurek Dąbrowskiego” i niebieski czek na 100 tysięcy dolarów dla kulejącej dziewczyny w biało-czerwonym dresie.
[wyimek]Nie było trzeciego rekordu świata Usaina Bolta. Przedstawienie ukradła wesoła Polka z młotem[/wyimek]
Do tej legendy prowadzi droga silnej córki państwa Włodarczyków z Rawicza, która najpierw została speedcyklistką w klubie taty prezesa i mamy sekretarki, potem krótko była dyskobolką, by wreszcie, sześć lat po pierwszej próbie rzutu młotem, zostać mistrzynią świata. Konkurs w Berlinie był krótki z jej punktu widzenia, a raczej siedzenia. Po ustanowieniu rekordu świata Anita skręciła staw skokowy, skacząc z radości.
Zmuszona do opuszczenia kolejki poszła obandażować nogę i okładając ją lodem, z poziomu rzutni patrzyła na próby rywalek. Mówiła potem, że się nie bała. Ostatni rzut, tylko dla publiczności, wykonała za namową menedżera. Niemcy się nie poznali, ale Polacy dziękowali najgłośniej, jak potrafili.
O nogę mistrzyni nie ma obaw. Wprawdzie po konkursie niemal nie mogła chodzić, a w niedzielę dostała kule, ale lekarze stwierdzili, że za dwa tygodnie będzie po sprawie. Mały wylew da się szybko zaleczyć, nie ma naderwanych ścięgien ani poważniejszych skutków chwili radosnego zapomnienia.