W Moskwie wszystko jej sprzyjało, słabość Carmelity Jeter na 100 m, fatalne zmiany Amerykanek w sztafecie 4x100 m, nawet kontuzja Allyson Felix w finale biegu na 200 m. Wygrałby zapewne i bez pomocy losu, ale tak wszyscy mogli lepiej podziwiać: różowe paznokcie, różowe kolce i rozwichrzony różowy koński ogon za metą. Oraz szeroki uśmiech. Shelly-Ann Fraser-Pryce – mistrzyni olimpijska na 100 m z Pekinu i Londynu, potrójna mistrzyni świata w Moskwie, rekord życiowy na setkę: 10,70, czwarty wynik w historii.
Mimo takich osiągnięć z europejskiej perspektywy wydaje się mistrzynią nieznaną, może zasłonił ją długi cień Bolta, może jej na tym bardzo nie zależy. – Nie narzekam. W Kingston wszyscy mnie rozpoznają, nie dają przejść bez zdjęcia czy autografu. Usain to Usain, zasłużył na swą sławę. Mnie się też dużo należy? Nie, dziękuję, czuję się świetnie z tym, co mam – mówi.
Na Jamajce patrzą na nią jak w obrazek. Zwłaszcza dzieciaki w Kingston, którym pomaga wydobyć się z nędzy getta. Ale o tym gazety piszą mało, bo Shelly-Ann nie lubi zgiełku wokół siebie, woli pomóc prywatnie, bez rozgłosu. Nawet pracę ambasadora dobrej woli UNICEF wykonuje po cichu. O powodach opowiada zawsze tak: – Sama się wychowałam w getcie. Wiem, że można się stamtąd wyrwać, jak się spotka dobrych ludzi. Najważniejsi dobrzy ludzie w życiu Shelly-Ann to matka, trener oraz mąż.
Historia matki to historia setek kobiet mieszkających w biednych dzielnicach Kingston. Maxine Simpson, jedna z czternaściorga dzieci, ojciec nieżyjący, matka (czyli babcia Shelly-Ann) nie dała rady chować tej gromady. Starsi poszli na ulicę zarabiać jak się dało. Córki Maxine i Althea też. Obie zaszły w ciążę jako nastolatki. Tyle dobrego, że chodziły do szkoły, a w szkole na boisku nawet bieda nie przeszkadzała w zabawie w sport.
Pani Maxine mówiła, że skoro sama biegała i skakała w dal, to poznała talent córki szybko. – Poznała, bo nie mogła jej złapać, gdy chciała jej przylać – dopowiada ciotka Juliet. Jednak prawdą było to, że jako samotna matka Maxine Simpson spisywała się dobrze. Zarabiała, handlując na ulicy. Sprzedawała co się dało, warzywa, owoce, drobiazgi dla domu. Często uciekała z całym kramem przed policją, bo nie płaciła za zezwolenie (– Uciekałam jak olimpijka – opowiadała potem dziennikarzom), ale z tego handlu było na ubranie i śniadania dla całej czwórki (urodziła i wychowała bez ojca jeszcze dwóch synów), na bilet autobusowy do szkoły, a niekiedy starczało na kolację. Mieszkali w dzielnicy o nazwie Waterhouse, wedle niektórych, najbrzydszym getcie Kingston. Biedne domki, cynkowane ogrodzenia, dziurawe drogi, brud i nędza z każdej strony. Mieli jeden pokój i jedno łóżko. Estetyka była mało ważna, ważne było to, że gangi strzelały, że ktoś ginął, także z rodziny Shelly-Ann.