Konkurs miotaczy nikogo nie zadowolił. Może to po części wina pogody, może silny wiatr i deszcz oraz późna pora trochę rozbroiły uczestników, bo emocje były umiarkowane, napięcie dozowane oszczędnie, próby, uśredniając poziom, dość przeciętne.
Harting dopiero w trzeciej kolejce rzucił jak potrafi – 66,07 m. Ponieważ rywale nie naciskali, najbliższy z nich, stary znajomy Gerd Kanter nie przekroczył 65 m, a obu Polaków twardo zatrzymała granica 64 m, niemiecki mistrz nie zmobilizował się, by sukces podkreślić jakimś bardziej znaczącym rezultatem.
Wygrał, koszulkę zdjął grzecznie bez dramatycznego rozdzierania (sprawa o znieważenie godła niemieckiego z powodu poprzedniego rozdarcia ponoć jest już w sądzie) i z uśmiechem pokazał goły tors. Polacy walczyli, ale też nie znaleźli w sobie tyle mocy, by bić rekordy i Hartinga.
Piotr Małachowski już w eliminacjach narzekał na problemy z techniką, w finale wszystko się potwierdziło, a gdy technika uciekła, to samą siłą nie dało się wiele osiągnąć. Więcej pochwał należy się wicemistrzowi Polski Robertowi Urbankowi. Wprawdzie rekord życiowy ma bliski 67 metrom, a tym razem osiągnął 63,81, ale w tym nerwowym konkursie jednak potrafił wykrzesać z siebie tyle energii, by zdobyć medal – pierwszy w wielkiej imprezie międzynarodowej. To się liczy.
Największą gwiazdą drugiego dnia mistrzostw (nie licząc Usaina Bolta na trybunach) był Mo Farah, pierwszy w biegu na 10 000 m. Wciąż jest najlepszy w tym biznesie, choć złoto nie przyszło mu łatwo. Trochę musiał się pomęczyć walką z dwoma młodymi, trochę nieobliczalnymi Kenijczykami w startującymi w barwach Turcji.