Bolt wygrał, Gatlin przegrał – to zostanie z tego finału po latach. Dobro pokonało w sporcie zło – jak chcieliby niektórzy, choć każdy wie, że to chwytliwe hasło jest mocno naciągane, tylko lekkiej atletyce potrzebne jak nigdy. Tempo finału, jak na klasę głównych bohaterów widowiska, nienadzwyczajne, ale trzeba to przyznać, emocji wystarczyłoby na kilka finałów w innych konkurencjach.
Chronologia jest ważna. Należy więc opowiedzieć od początku, czyli od półfinałów, w których nastąpiła niezwykła uwertura. Bolt zaczynał serię trzech biegów, oczywiście obok nie miał jeszcze Justina Gatlina ani żadnego innego czarnego charakteru z dopingowej listy ułaskawionych przez IAAF.
Sportowy teatr
Ludzie przecierali oczy. Rekordzista świata pobiegł tak, jakby kolce zobaczył parę tygodni wcześniej. Nie chciało się wierzyć – start jak ze złego snu sprintera, do tego potknięcie po trzecim czy czwartym kroku, rozpaczliwa gonitwa za rywalami, ale na dziesięć metrów przed metą luz, spojrzenie w bok, przeciwnicy znów z tyłu, choć bardzo blisko.
Czas – 9,96 s, czyli taki sobie, za kilka minut Gatlin, pełen dynamiki i elegancji osiąga czas 9,77, Michel Rogers – 9,86. Potem seria z Tysonem Gayem i Asafą Powellem – jeden 9,96, drugi 9,97. Więcej do podgrzania widowni nie trzeba, tym bardziej że Bolt wygląda na zmęczonego. Pot się z niego leje, ciężko dyszy, do uśmiechów mu daleko.
Sportowy teatr czy to wszystko naprawdę? Ludzie nie wiedzieli, media chyba też nie, niepokój został zasiany. Przecież taki mistrz, zbawca lekkoatletyki, nie może potykać się na bieżni w półfinale, nie może szarpać się z przeciwnikami, którzy zwykle oglądają na mecie jego plecy z odległości 3 metrów, a nie 30 centymetrów.