Ostatnie mecze NBA o stawkę zostały rozegrane 11 marca, a potem wypadki potoczyły się bardzo szybko. U zawodnika Utah Jazz Rudy’ego Goberta testy dały wynik pozytywny i sezon zamarł. Zamknięto hale, kompleksy treningowe, a koszykarze rozjechali się do domów. Od początku było jednak wiadomo, że NBA będzie walczyć o powrót do gry.
Stawka była zbyt wysoka. Stacje ESPN oraz TNT płacą rocznie za prawo pokazywania spotkań aż 2,6 miliarda dolarów. Jeśli nie ma gry, to nie ma też przelewów i tracą na tym wszyscy: właściciele, zawodnicy i trenerzy.
Trzeba więc było znaleźć sposób na bezpieczny restart. Ostatecznie liga, właściciele i koszykarze zgodzili się na skrócenie sezonu zasadniczego i umieszczenie 22 drużyn (13 z Zachodu i 9 ze Wschodu) w zamkniętym ośrodku. Naczelną zasadą jest minimalizowanie ryzyka, więc osiem zespołów, które nie miały już szans na awans do fazy play-off, zakończyło sezon.
W kompleksie pod Orlando i tak jest ponad 340 koszykarzy, do tego trenerzy i członkowie sztabów. Każdy, bez żadnych konsekwencji, mógł odmówić przyjazdu i niektórzy z tego prawa skorzystali. Na Florydzie nie pojawiło się sześciu graczy Brooklyn Nets, m.in. Kyrie Irving i Kevin Durant. Avery Bradley nie przyjechał w obawie o zdrowie syna, który ma problemy z oddychaniem, i za niego Lakersi pozyskali JR Smitha.
Każdy z tych, którzy przyjechali, był poddawany testom i 48-godzinnej kwarantannie. Na powitanie otrzymał też 113-stronicową książeczkę opisującą zasady, panujące w „bańce NBA”. Na rękach trzeba nosić specjalne opaski pozwalające śledzić, którędy poruszają się koszykarze. Na szczęście droga z jednego z trzech hoteli (najlepsze drużyny mieszkają w najbardziej luksusowym) do sal treningowych nie jest daleka, więc zakaz brania prysznica w hali tak bardzo nie doskwiera.