[b][link=http://www.rp.pl/galeria/60513,1,360407.html]Zobacz galerię zdjęć[/link] [/b]
Polacy zwycięstwem nad Litwą nie tylko zapewnili sobie awans do drugiej fazy, ale przełamali historyczny kompleks. Do meczu we Wrocławiu biało-czerwoni grali z Litwą trzykrotnie w finałach ME i za każdym razem musieli uznać wyższość utytułowanych rywali. Tak było zarówno przed II wojną światową - w 1937 w półfinale ME (25:31), w 1939 roku (18:46), jak i w 1997 roku w Hiszpanii (55:76).
Sukcesu nie umniejsza fakt, że tym razem w zespole rywali nie było MVP finałów z 2003 roku Sarunasa Jasikeviciusa i drugiego koszykarza o statusie gwiazdy Ramunasa Siskauskasa. Litwini w ostatnich ME w Hiszpanii zdobyli brązowe medale i przepustkę na IO, zaś w Pekinie uplasowali się tuż za podium, na czwartej pozycji.
Polacy rozpoczęli piątką w składzie niemal identycznym do zwycięskiego meczu z Bułgarią: Logan, Ignerski, Lampe i Gortat. Jedyną zmianą była obecność Krzysztofa Szubargi w roli rozgrywającego w miejsce Łukasza Koszarka.
Walka trwała od pierwszych minut nie tylko na parkiecie, ale i na trybunach Hali Stulecia. Fani Litwy, choć byli w mniejszości, momentami zagłuszali polskich kibiców. Litwinów było na trybunach mniej niż w poniedziałkowym spotkaniu ich reprezentacji z Turcją, ale i tak znacznie więcej niż wynikałoby to z regulacji FIBA-Europe (goście otrzymują zawsze 10 procent miejsc na widowni). Wielu z nich w kupowało bilety tuż przed halą, "od koników", mimo, że kosztowały ponad 300 złotych.