Właściciele klubu wsadzili Alvina Gentry'ego na minę. Stracili przed sezonem legendarnego Steve'a Nasha, pozwolili na odejście Granta Hilla, oddali Robina Lopeza i Hakima Warricka, by wymienić tylko tych najbardziej znanych graczy. Sprowadzili dziewięciu nowych zawodników i życzyli trenerowi powodzenia. Mina pod nim wybuchła, a oberwali wszyscy.
Drużyna zaczęła przegrywać na potęgę, notując serie wielu porażek z rzędu, rzadko przerywanych zwycięstwami (bilans: 13-28). Wszyscy są zmęczeni: trener – zawodnikami, menedżerowie – trenerem, a kibice – porażkami. Zmiana szkoleniowca to było jedyne rozsądne wyjście w tym momencie. Suns spadli na ostatnie miejsce w Konferencji Zachodniej i nadziei na poprawę nie było.
Zwolnienie Gentry'ego to jedno, ale mianowanie tymczasowym szkoleniowcem Lindseya Huntera, człowieka, który jeszcze nigdy nikogo nie trenował i w klubach zajmował się pilnowaniem rozwoju zawodników, zapowiada, że Suns chcą przeczekać trudny okres albo raczej nie zaczną wygrywać.
Zatrudniając debiutanta, niczego nie ryzykują: albo mu się uda (co jest bardzo mało prawdopodobne), albo przegra wszystko z kretesem i umożliwi dobry wybór w drafcie – tak się buduje lepszą przyszłość w NBA.
Po drodze jest jednak kilkadziesiąt meczów, a seryjne przegrywanie może zniechęcić bardziej ambitnych zawodników. Marcin Gortat jest jednym z nich. Nie ukrywa, że chciałby wreszcie trafić do drużyny, w której będzie odgrywał ważną rolę i jednocześnie miał szansę na zdobycie mistrzostwa.