Każdy mecz finałowy wygląda inaczej, każdy ma innego bohatera. Noc z niedzieli na poniedziałek należała do Manu Ginobiliego.
36-letniego Argentyńczyka niektórzy wysyłali już na emeryturę. A Ginobili w ostatnim spotkaniu zastąpił w wyjściowym składzie Brazylijczyka Tiago Splittera, zdobył 24 punkty (najwięcej w sezonie) i miał 10 asyst. – Nie spodziewałem się, że zagram aż tak dobrze – nie ukrywał szczęśliwy Ginobili, który w poprzednich czterech spotkaniach zdobywał średnio 7,5 punktu przy zaledwie 38-procentowej skuteczności. – Trener dał mi szansę, tego właśnie potrzebowałem: czuć, jak zbliża się mecz, potwierdzić, że jestem w stanie atakować obręcz, stawać na linii wolnych, trafiać z dystansu, wyszukiwać kolegów na pozycjach.
Ale Argentyńczyk nie był jedynym bohaterem San Antonio. Tony Parker, o którego zdrowie martwiono się najbardziej, zdobył 26 punktów, a młody Danny Green (24 pkt), dla którego to pierwszy finał NBA, znów zaskakiwał rywali rzutami za trzy punkty, pobił już rekord finałów należący do Raya Allena (wykorzystał 25 z 38 prób, w niedzielę sześć z dziesięciu). 17 punktów dołożył Tim Duncan, a 16 Kawhi Leonard.
Heat popełniali stare błędy. – Znów zaczęliśmy mecz zbyt wolno, zakopaliśmy się w głęboki dół. Nie umiem tego wytłumaczyć – powiedział Dwyane Wade, który podobnie jak LeBron James zdobył 25 punktów. Ale obaj nie mieli wsparcia zawodników drugiego planu. – Przetrwaliśmy burzę, byliśmy w stanie odrabiać kilkunastopunktowe straty, ale potem znów oddawaliśmy przeciwnikom inicjatywę – przyznał trener Erik Spoelstra.
Mistrzowie z Miami stoją pod ścianą. By obronić tytuł, muszą wygrać dwa ostatnie spotkania we własnej hali. Dwóch kolejnych zwycięstw nie odnieśli od miesiąca, ale też od lutego nie przegrali dwa razy z rzędu. Siódmy mecz, w nocy z czwartku na piątek (3.00, Canal+ Sport), jest więc bardzo prawdopodobny.