Przed mistrzostwami Europy zawodnicy Dirka Bauermanna zapowiadali, że jadą do Słowenii, by walczyć o wszystko - wyjście z grupy, prawo udziału w mistrzostwach świata, a może nawet o medal. Dwa pierwsze mecze sprawiły, że wszystko zmieniło się w nic.

Porażki z Gruzją i Czechami, najsłabszymi zespołami w grupie C, zapewniły być może Polakom bilet powrotny do domu. Niewiele osób wierzy, że polska reprezentacja może grać jak równy z równym z Chorwatami, Hiszpanami czy Słoweńcami, nie mówiąc już o ich pokonaniu. Polacy przed mistrzostwami Europy wygrywali sparing za sparingiem, a gdy tuż przed turniejem ponieśli sromotną porażkę z Turcją (68:81), mówili że to nic nie znaczy. Ot, wypadek przy pracy, każdemu się zdarza.

Zawodnicy Dirka Bauermanna uwierzyli, że są zespołem, który może rzucać kłody pod nogi najsilniejszym. Atmosfera w szatni była wyśmienita, na mistrzostwa wreszcie przyjechali wszyscy najmocniejsi zawodnicy – Marcin Gortat, Maciej Lampe, Michał Ignerski czy Thomas Kelati. Oni mieli straszyć przeciwników i zdobywać punkty. W meczu z Czechami udało się to tylko Ignerskiemu. Gortat marnował czyste pozycje, Lampe był niewidoczny, a Kelatiemu już w drugiej kwarcie zabrakło pomysłów na grę. Polska drużyna nie potrafiła poradzić sobie z presją, którą na dobrą sprawę sama wytworzyła.

Na świecie koszykówka jest jednym z najważniejszych sportów zespołowych. Popularniejsza od niej jest tylko piłka nożna. A w Polsce? Minęły już czasy, gdy ulice pustoszały, ponieważ Śląsk Wrocław walczył o mistrzostwo z zespołem z Pruszkowa. Dziś ważniejsza jest siatkówka. Te mistrzostwa Europy miały przywrócić koszykówce jej dawną pozycję, ale znów się nie udało.