Grałem wszędzie z wyjątkiem NBA

Rimas Kurtinaitis - Trener ASCO Śląska Wrocław, jeden z najwybitniejszych europejskich koszykarzy lat 80. i 90.

Publikacja: 10.01.2008 05:08

Grałem wszędzie z wyjątkiem NBA

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Jak długo był pan ministrem sportu na Litwie?

Rimas Kurtinaitis: Cztery i pół roku. W tym czasie rząd zmieniał się pięć razy, ale za każdym nowy premier proponował mi kontynuowanie misji. Gdy stanowisko obejmował Algirdas Brazauskas, moje urzędowanie się skończyło, gdyż różniliśmy się zapatrywaniami politycznymi. On – były komunista, ja sympatyzowałem z konserwatystami. „Nie mam do ciebie zastrzeżeń jako ministra sportu, bo przecież współpracowaliśmy, gdy byłem prezydentem Litwy, ale muszę działać zgodnie z interesem partii” – powiedział mi Brazauskas i mianował swojego człowieka. Mogę jednak powiedzieć, że utrzymujemy przyjacielskie kontakty.

Będąc ministrem, nie zostawił pan koszykówki?

Trenowałem i grałem w Atletasie Kowno i Lietuvos Rytas Wilno.

Jak pan trafił do Wrocławia?

Ostatnio prowadziłem Sakalai Wilno. Nie udało się nam wystartować w Pucharze FIBA. Oferta z Wrocławia zainteresowała mnie dlatego, że zespół gra w Pucharze ULEB. Spytałem, co mam robić znającego koszykarskie realia w Polsce Tomasa Pacesasa. Powiedział, że nie powinienem się wahać. Jest jeszcze inny motyw – poznawanie ludzi. Mogłem grać w Hiszpanii, ale wyjechałem do Australii. Byłem pierwszym Europejczykiem, który tam zagrał. Za 30 procent pieniędzy, które mógłbym zarobić w Europie. Dopiero potem trafiłem do Realu Madryt. Wszyscy myślą, że trzeba jechać tam, gdzie największe pieniądze. Ja bardziej wolę poznawać nowe kraje. Lubię pobyć gdzieś dłużej, poznać kulturę, ludzi. Wyjechałem do Azerbejdżanu, gdzie kilka lat pracowałem z reprezentacją i klubem z Baku. Nie było tam drużyny, zaczynałem od początku. Kontrakt nie był wysoki. Wyznaję zasadę, że pieniędzy potrzeba tyle, ile potrzeba. Milionowe konto w banku nie wpłynie na to, jakiej pasty do zębów będę używał.

Teraz poznaje pan Polskę?

Byłem tu wiele razy, ale tylko tydzień, dwa, przejazdem. Nie zdarzyło mi się pomieszkać u was dłużej.

Jaki własny sukces najbardziej sobie pan ceni?

Można by o tym opowiadać trzy tygodnie, ale najbardziej sobie cenię to, że mogłem wyjechać i pracować za granicą. Za czasów Związku Radzieckiego nie było możliwości wyjazdu do pracy w klubach zagranicznych. Graliśmy za małe pieniądze. Zdarzało się, że gdy przyjeżdżaliśmy na turniej do Polski, kupowaliśmy rzeczy na bazarach i sprzedawali u siebie, żeby zarobić na życie. Dlatego cenię sobie, że w wieku 29 lat udało mi się wyjechać za granicę i grać w koszykówkę. Wszystko dzięki temu, że rozpadł się Związek Radziecki. Od 1990 roku mogłem po prostu żyć ze sportu. Wcześniej obowiązywała wykładnia, że w ZSRR nie ma profesjonalnych sportowców, że jesteśmy amatorami, a im się nie płaci. Przykład: grając w Żalgirisie, będąc trzykrotnym mistrzem ZSRR i mistrzem Europy z reprezentacją, otrzymywałem 150 rubli miesięcznie. W tym samym czasie moja mama, pracująca w drukarni, zarabiała 320 rubli.

Rywalizacja Żalgirisu Kowno z CSKA Moskwa w latach 80. dla kibiców na Litwie była czymś więcej niż sport...

To była polityka. W Związku Radzieckim armia mogła wszystko. Jeśli ktoś na prowincji wyróżniał się talentem, natychmiast powoływano go do centralnego klubu armii. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że była to praktycznie reprezentacja ZSRR. I oto znalazła się siła, która potrafiła ogrywać potęgę: Żalgiris z maleńkiej Litwy. Związek Radziecki liczył 200 milionów, Litwa 3 – 3,5 miliona. W każdej republice – w Rosji, Gruzji czy na Ukrainie – cała sala nam kibicowała. Był to wyraz sprzeciwu wobec wszechobecnej sowieckiej armii i poparcia dla litewskiej drużyny narodowej. W naszym zespole grali sami Litwini.

Litewscy koszykarze starali się unikać gry w rosyjskich klubach. Dlaczego pan trafił do Moskwy?

Ucieczką od powołania do wojska były studia w kowieńskiej Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu. Niezbyt się do nich przykładałem, więc wyrzucili mnie z uczelni. Wtedy już nic nie broniło mnie przed wojskiem. Zabrali mnie do SKA Ryga, bo podlegałem pod okręg przybałtycki. Tam przez pół roku zamiatałem ulice, czyściłem toalety, zmywałem. Drugie pół roku grałem. Zdobyliśmy z SKA mistrzostwo armii.

Jak pana wypatrzyło CSKA?

Jeszcze przed pójściem do wojska grałem w młodzieżowej reprezentacji ZSRR w pierwszych mistrzostwach świata w Brazylii. Potem trafiłem do wojska. Normalne żołnierskie życie. Masz 20 lat, nic ci nie dolega. Wypijesz wieczorem czy nie, wszystko jedno – możesz biegać. Grałem bardzo dobrze, bez problemu zdobywałem ponad 20 punktów w meczu.Podczas jednego z turniejów drużyn wojskowych odbyło się spotkanie ze słynnym trenerem Aleksandrem Gomelskim, prowadzącym CSKA i reprezentację ZSRR. Zadano mu pytanie, jakich nowych graczy potrzeba mu do drużyny, która wówczas trochę się postarzała, a trzeba było postawić na młodzież. Gomelski odpowiada: „Tu na tej sali siedzi zawodnik, którego chcielibyśmy wypróbować, ale on niezbyt poważnie podchodzi do koszykówki. Rimas Kurtinaitis, proszę wstać!” – rozkazał. Było tam może z pięciuset graczy. Wstałem stremowany, wszyscy na mnie patrzą. On mówi: „Zadam mu tylko jedno pytanie: „Co wybierasz: wódkę czy koszykówkę?”. Oczywiście odpowiedziałem: „koszykówkę”. Grałem w CSKA jeden sezon, wróciłem do Żalgirisu.

Stworzyliście znakomite trio z Arvydasem Sabonisem i Szarunasem Marciulionisem. Utrzymuje pan z nimi kontakty?

Marciulionis jest właścicielem szkoły koszykarskiej w Wilnie. Uczęszcza do niej około 800 dzieci. Sabonis ma swoją szkołę w Kownie. Jest także prezesem i właścicielem Żalgirisu. Mieszka w Hiszpanii, na Majorce. Kupił tam dom nad morzem. Jego dzieci, ma ich czworo, chodzą tam do szkoły. Gdy przyjeżdża na Litwę, zawsze się spotykamy. Z Marciulionisem spotykamy się, gdy ja jestem na Litwie. Gdy jest okazja widujemy się również z Valdemarasem Chomiciusem, dziś trenerem Uniksu Kazań czy Siergiejusem Jovajsą, który jest radnym w swoim rodzinnym mieście. Jeden z moich przyjaciół ma helikopter. Marciulionis, gdy dowiedział się, że rozpocząłem pracę we Wrocławiu, zadzwonił do mnie i obiecał, że przyleci z nim do Polski, zobaczyć, jak gra Śląsk.

Podobno na igrzyskach w Seulu Sabonis groził rękoczynami, jeśli nie będzie pan trafiał do kosza?

W reprezentacji obowiązywała zasada: przyjaźń poza boiskiem, na boisku – profesjonalizm. Po meczu czy treningu możemy pożartować, wypić piwo. Jeśli przyszedłeś do pracy, rób, co do ciebie należy. Ja zawsze złościłem się, jeśli Sabonis nie zebrał piłki w jakiejś akcji. On miał prawo mnie zbesztać, jeśli nie zdobyłem swojej porcji punktów. Mówił krótko: „Musisz trafić. Przyjechaliśmy tu wygrać i ty musisz to zrobić”. Innym razem: „Dlaczego nie trafiłeś? Jak ci dam w gębę, to się postarasz!”. Może były to żarty, ale bardzo mobilizujące.

Każde zajęcie ma swoje plusy i minusy, ale najlepiej grać w koszykówkę

Rzuty za trzy punkty to była pana specjalność. Amerykanie zaprosili pana do udziału w konkursie rzutów za trzy punkty podczas Weekendu Gwiazd w Houston w 1989 roku. Jak tam panu poszło?

Odpadłem w eliminacjach z najgorszym wynikiem. Przegrałem m.in. z Dannym Ainge’em, Reggie Millerem czy Dale’em Ellisem, który wygrał cały konkurs. Nie mogło być inaczej. Pierwszy i ostatni raz w historii zdarzyło się, że zawodnik spoza NBA wziął udział w takiej rywalizacji. Linia rzutów za 3 pkt w NBA była wówczas o metr dalej niż w koszykówce FIBA. Rywale dziesięć sezonów grali i trenowali w tych warunkach, a ja poleciałem tam, ot tak – porzucać i wrócić. Między meczami w ekstraklasie ZSRR i w pucharze europejskim. Nie było czasu na przygotowania, nie mówiąc o aklimatyzacji. Codziennie konferencje prasowe, kilkadziesiąt kamer telewizyjnych, setki mikrofonów, korespondenci. I niebywałe wydarzenie: „Ruski przyjechał do NBA”. Nie było ważne, że jestem Litwinem. Ruski i już. W gazetach cytowali mnie słowami, których nie powiedziałem: oto teraz pokaże Ameryce, co to jest radziecka koszykówka. Znalazłem się pod olbrzymią presją mediów. W trakcie konkursu nogi drżały mi jak galareta..

Marciulionis i Sabonis z powodzeniem grali w NBA. Pana to ominęło. Dlaczego?

Urodziłem się za wcześnie. Gdy pojawiła się możliwość wyjazdów z ZSRR, byłem już zawodnikiem pod trzydziestkę. Za starym na debiut w NBA. Zapraszali mnie Minnesota Timberwolves, ale wówczas miałem już wszystko dogadane z niemieckim klubem Brandt Hagen. Nie podpisałem jeszcze kontraktu, ale w tamtym czasie byłem pierwszym sportowcem, który legalnie wyjeżdżał ze Związku Radzieckiego. Prezes Brandt Hagen stracił niemal rok na podróże do Moskwy, spotykał się tam z działaczami, również na Litwie. Wiadomymi sposobami przekonywał ich, by mnie puścili. Pokazywał mi cały plik zezwoleń. Nie mogłem go zawieść choćby ze względu na jego starania. Więcej zarabiałbym w klubach hiszpańskich lub w Minnesocie, ale wybrałem Niemcy. Dostałem za to dodatkowo od prezesa mercedesa 190. Wówczas było to jedyne takie auto na Litwie.

Nie żałuje pan tamtego wyboru?

Niczego nie zmienisz. Na pytanie, w jakich ligach grałem, dziś odpowiadam: wszędzie z wyjątkiem NBA. Pamiętam, gdy razem Sabonisem graliśmy w Realu Madryt, Portland Trail Blazers naciskali, by przeszedł on do NBA. Arvydas pytał mnie o radę. W Realu zarabiał bardzo dobrze, za oceanem dostałby dziesięć razy więcej, ale nie był skory do przeprowadzki. Narzekał wtedy na kontuzjowane nogi, obawiał się, czy wytrzymają. Powiedziałem: „Sabas, spróbuj. Jeśli nie pojedziesz grać w NBA, potem sam sobie tego nie wybaczysz”. Posłuchał i jeszcze siedem lat występował w barwach Portland. Mam satysfakcję, że może powiedzieć: grałem wszędzie.

Gdzie pan kończył karierę?

Na Ukrainie. Po zakończeniu pracy w litewskim rządzie zostałem wiceprezesem BC Kijów. Trenerem był tam Igor Miglinieks, prezesem Aleksander Wołkow. Razem pracowali trzej złoci medaliści z Seulu. Zespół grał w lidze północnoeuropejskiej NEBL. Musieliśmy kiedyś wygrać ważny mecz, a tu kontuzji doznali skrzydłowy i obrońca. Miglinieks poprosił, żebym ich zastąpił. Zagrałem po półrocznej przerwie. Zdobyłem 24 punkty i zostałem graczem tygodnia w NEBL. Ostatnie spotkanie rozegrałem w lidze ukraińskiej w 2001 roku, mając 41 lat.

Kilka miesięcy temu odsłonięto w Wilnie pomnik koszykówki. Agencja AFP napisała, że koszykówka to na Litwie druga religia. To prawda?

Koszykówkę mamy we krwi. Przy każdym domu, w każdej zagrodzie wisi koszykarska obręcz. Na Litwie to sport numer jeden, przed piłką nożną. Nasza reprezentacja zdobywała mistrzostwo Europy w 1937, 1939 i 2003 roku oraz brązowe medale olimpijskie na trzech kolejnych igrzyskach w Barcelonie, Atlancie i Sydney. Nie mieszałbym jednak koszykówki z religią. To są oddzielne świętości.

Zawodnik, minister, trener. Jaka rola najbardziej panu odpowiada?

Najlepsze ze wszystkiego to grać w koszykówkę. Zawodnikom po trzydziestce, którzy myślą o zakończeniu kariery, zawsze radzę: graj tak długo, jak tylko możesz, bo daje ci to zadowolenie, zdrowie, wreszcie – niezłe dziś zarobki. Stanowisko ministra kosztowało mnie więcej nerwów, ale nie żałuję. Poznałem polityczno-ekonomiczny system na Litwie. Znam wady i atuty ludzi z pierwszych stron gazet. Wiem, kto bierze i kto daje. Nie wykluczam powrotu do polityki, ale praca trenera bardzo mi odpowiada.

Ur. 15 maja 1960 roku w Kownie. 196 cm wzrostu. Reprezentant ZSRR (1982 – 1990) i Litwy (1990 – 1996). Największe sukcesy – igrzyska olimpijskie: złoto (1988), brąz (1992, 1996); mistrzostwa świata: złoto (1982), srebro (1986); mistrzostwa Europy: złoto (1985), srebro (1987, 1995); brąz (1989); mistrzostwa krajowe: ZSRR (1983, CSKA Moskwa, 1985 – 1987, Żalgiris Kowno); Hiszpania (1994, Real Madryt).

Kariera zawodnicza – 1982 – 1983: CSKA Moskwa; 1983 – 1989: Żalgiris Kowno; 1989 – 1992: Brandt Hagen (Niemcy); 1992 – 1993: Żalgiris, Huesca (Hiszpania), Townsville Suns (Australia); 1993 – 1995: Real Madryt; 1995 – 1996: Żalgiris; 1996 – 1997: Chalon, Angers (Francja); 1997 – 1998: Atletas Kowno; 1998 – 1999: Lietuvos Rytas Wilno; 2001 – 2002: BC Kijów. Kariera trenerska – 2002 – 2006: Baku Gala i reprezentacja Azerbejdżanu; 2006 – 2007: Ural Great Perm; 2007: Sakalai Wilno; 2008: Śląsk Wrocław. Od stycznia 1997 do lipca 2001 minister sportu w rządzie Litwy.

Rz: Jak długo był pan ministrem sportu na Litwie?

Rimas Kurtinaitis: Cztery i pół roku. W tym czasie rząd zmieniał się pięć razy, ale za każdym nowy premier proponował mi kontynuowanie misji. Gdy stanowisko obejmował Algirdas Brazauskas, moje urzędowanie się skończyło, gdyż różniliśmy się zapatrywaniami politycznymi. On – były komunista, ja sympatyzowałem z konserwatystami. „Nie mam do ciebie zastrzeżeń jako ministra sportu, bo przecież współpracowaliśmy, gdy byłem prezydentem Litwy, ale muszę działać zgodnie z interesem partii” – powiedział mi Brazauskas i mianował swojego człowieka. Mogę jednak powiedzieć, że utrzymujemy przyjacielskie kontakty.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Koszykówka
Eurobaskiet 2025. Mural w Katowicach czeka na medal
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Koszykówka
Kiedy do gry wróci Jeremy Sochan? „Jestem coraz silniejszy”
Koszykówka
Prezes Polskiego Związku Koszykówki: Nie planuję rewolucji
Koszykówka
Wybory w USA. Czy LeBron James wie, że republikanie też kupują buty?
Koszykówka
Radosław Piesiewicz ma następcę. Zmiana władzy na czele PZKosz