Spotkanie ostatniej szansy właścicieli klubów z przedstawicielami koszykarzy w sprawie nowego układu zbiorowego pracy nie przyniosło efektów.
Podobne spotkania odbywały się przez ostatni miesiąc po dwa razy w tygodniu, jednak w najistotniejszych kwestiach do porozumienia nawet się nie zbliżono.
Strony spierają się przede wszystkim o limit zarobków w drużynie (tzw. salary cup). Po raz pierwszy wprowadzono go w sezonie 1984-85. Średnia pensja koszykarza ligi NBA miała wtedy wartość 330 tys. dolarów. Już siedem lat później przekroczyła milion, a w ubiegłym sezonie zawodnik zarabiał średnio ponad pięć milionów.
- Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - mówił przed spotkaniem dyrektor wykonawczy związku graczy Billy Hunter. - Spodziewałem się tej sytuacji już 2-3 lata temu, w końcu może do niej dojść - dodał. Po spotkaniu Hunter uznał, że nie znaleziono złotego środka i właśnie teraz zaczną się prawdziwe negocjacje. Co warte odnotowania, zeszłoroczny sezon był jednym z najbardziej udanych w historii pod względem wpływów z reklam i oglądalności.
Gracze o znacznym obniżeniu poborów nie chcą słyszeć. Ich zdaniem, wpływy z reklam i praw do transmisji telewizyjnych systematycznie rosną. Władze ligi mówią jednak co innego - 22 z 30 klubów przynosi straty. Zdaniem Davida Sterna liga w zeszłym sezonie straciła 300 milionów dolarów.
- Staraliśmy się uniknąć lokautu, ale niestety nie osiągnęliśmy wiele. Będziemy dalej pracować i mam nadzieję, że osiągniemy porozumienie - powiedział koszykarz San Antonio Spurs - Matt Bonner
Zgodnie z wciąż obowiązującą umową szefowie zespołów przeznaczają na pensje 57 procent wpływów. Teraz chcieliby obniżyć ten pułap do około 40.