To był nokaut. W głosowaniu 125 amerykańskich i kanadyjskich dziennikarzy tylko sześciu nie przyznało Kevinowi Durantowi pierwszego miejsca. Lider Oklahoma City Thunder otrzymał łącznie 1232 punkty, o ponad 340 więcej niż James, który tym razem musiał zadowolić się drugim miejscem. – Szacunek. Zasłużył na to. Za nim sezon na miarę MVP – komplementował Duranta rywal.
„Durantula” w pierwszej fazie uzyskał fenomenalną średnią 32 punktów na mecz. Jest dopiero dziesiątym koszykarzem, który grając we wszystkich meczach fazę zasadniczą zakończył ze średnim dorobkiem powyżej 30 punktów. Tytuł najlepszego strzelca ligi zaskoczeniem nie był. Durant podobny sukces osiągał w trzech z czterech poprzednich sezonów. Więcej mają tylko Wilt Chamberlain i Michael Jordan.
Tak zdecydowanie jak tym razem jeszcze nie wygrywał. Od drugiego na liście strzelców Carmelo Anthony’ego z New York Knicks miał średnią lepszą o 4,6 punktu. Tu znów zbliżył się do legend, bo bardziej okazały triumf świętowali wyłącznie Jordan w sezonie 1986/87 i Kareem Abdul-Jabbar w rozgrywkach 1971/72.
Po raz pierwszy od 13 lat tytuły MVP i najlepszego strzelca ligi należą do jednego koszykarza – po raz ostatni takich zaszczytów doświadczył Allen Iverson. Argumentów za przyznaniem Durantowi miana najbardziej wartościowego zawodnika NBA było jednak więcej. Pomogły genialne mecze przeciwko Golden State Warriors i Memphis Grizzlies, w których rzucał powyżej 50 punktów. Na wyobraźnię działa seria 41 kolejnych meczów, kończonych z dorobkiem powyżej 25 punktów – trzecia w historii ligi. Ale być może kluczowy okazał się fakt, że grając przez większość sezonu bez borykającego się z kontuzją kolana Russella Westbrooka Durant zdołał doprowadzić Thunder do drugiego wyniku w sezonie zasadniczym. Lepszy bilans otwarcia mieli tylko koszykarze San Antonio Spurs.
„To największy ofensywny pokaz siły od czasów, kiedy Michael Jordan grał dla Chicago Bulls”, „unikalny talent, który w kolejnych latach może dołączyć do gigantów NBA”, „dla tego chłopaka nie ma żadnych ograniczeń” – zachwycają się amerykańscy komentatorzy. Front kibiców też zjednoczony. Według oficjalnych danych NBA z tego roku lepiej od koszulek Thunder z nazwiskiem Duranta sprzedają się tylko te z nazwiskiem Jamesa. Superstrzelca z Oklahomy nie sposób nie lubić.
– Jestem tylko skromnym chłopakiem, któremu się udało. Kocham koszykówkę, ale nie myślałem, że dzięki niej trafię do college’u, zagram w najlepszej lidze świata, o tytule MVP nie wspominając. To nierealne. Miałem tyle chwil zwątpienia, wiele razy zawodziłem, ale za każdym razem się podnosiłem – mówi Durant. Koszykówkę rzucał kilka razy. Po raz pierwszy w wieku ledwie 13 lat, kiedy jego ówczesny trener Taras Brown na przedmieściach Waszyngtonu zamęczał go niekończącymi godzinami ćwiczeń fizycznych. – Chciałem grać, grać i jeszcze raz grać. A w tym czasie długimi godzinami nawet nie oglądałem piłki. Powiedziałem trenerowi, że daję sobie spokój, ale po kilku dniach zmieniłem zdanie. Później też bywało ciężko, także na początku mojej przygody z NBA w Seattle Supersonics czy później w Thunder. Dziś dziękuję Bogu, że wytrwałem – podkreśla.
Odbierając nagrodę MVP główną zasługę przypisał mamie. O tym, że chce być koszykarzem powiedział jej w wieku 11 lat. A ona, samotna matka, zrobiła wszystko aby tak się stało. Pracując na nocną zmianę, przerzucając worki z listami na poczcie, nie tylko utrzymała rodzinę, ale dla Kevina i starszego brata Tony’ego stanowiła wzór do naśladowania. – Nauczyłaś nas wiary w siebie, trzymałaś nas z dala od ulicy, ubierałaś nas i karmiłaś. My zawsze mieliśmy co włożyć do ust, nawet jak ty kładłaś się spać głodna. Poświęciłaś się dla nas – mówił Durant ze statuetką w ręku. A Wanda Pratt z pierwszego rzędu oglądała łzy w oczach syna.