Pelier był typowym équipier. Był graczem zespołowym, który nawet jeśli miał kiedyś jakieś indywidualne ambicje, nauczył się, że musi o nich zapomnieć, jeśli marzy mu się kariera zawodowca. Jego kariera przebiegała pod znakiem trudnych nauczek. Już w pierwszym roku wystartował w Tour de France. Jechali akurat w Alpach, na 269-kilometrowym etapie między Morzine i Lans-en-Vercors. Czuł, że jest mocny, więc podjął impulsywną decyzję o ataku. „Na trasie etapu było osiem przełęczy, ja zaatakowałem na drugiej. Nie wiedziałem, że liderzy wyścigu postanowili zneutralizować rywalizację aż do siódmego podjazdu".
Pelier odskoczył, gdy zobaczył Kolumbijczyka Luisa Herrerę pędzącego po punkty do klasyfikacji górskiej. Nie skojarzył, że Herrera nie ucieka, że zależało mu tylko na punktach do zdobycia na szczycie podjazdu. Za lotną premią Herrera spasował, ale Pelier cisnął dalej. Za nim ruszył Bernard Hinault w żółtej koszulce lidera. „Hinault dopadł mnie na zjeździe, złapał mnie za koszulkę i pyta: »Co ty wyprawiasz?«, na co ja mu mówię, że ma mnie nie dotykać, a on na to: »Nigdy nie wygrasz żadnego wyścigu, masz moje słowo!«".
„Wywiązała się między nami kłótnia, ale w końcu dotarło do mnie, o co mu chodzi. W końcu to patron. Po wszystkim dziennikarze rozdmuchali całą sprawę do jakichś absurdalnych rozmiarów. Widzieli tylko tyle, że Hinault popędził na zjeździe za jakimś małym idiotą, który postanowił zaatakować".
Trzy lata później, gdy Pelier samotnie zmierzał w stronę parku Futuroscope, Hinault raz jeszcze ruszył za nim w pościg. Gdy go dogonił, znów zaczął krzyczeć. Tym razem jednak Hinault jechał samochodem, pracował już w zespole organizatorów wyścigu. Tym razem wykrzykiwał słowa zachęty. Hinault i Pelier zaprzyjaźnili się w 1986 roku podczas mistrzostw świata w Colorado, w których Pelier jechał w barwach reprezentacji Francji i wspomagał Hinault. Teraz, gdy Pelier walczył z uderzającym w niego wiatrem, Hinault raz za razem do niego podjeżdżał i opuszczał szybę, żeby z nim rozmawiać. „Naprawdę mi wtedy pomagał – opowiada Pelier. – Na bieżąco informował mnie o mojej przewadze, nieustannie mnie dopingował. Chyba był zadowolony, że spróbowałem".
Hinault wiedział, że to rzadka, a może nawet niepowtarzalna okazja dla zawodnika, któremu w toku kariery przytrafiały się głównie niepowodzenia. Rok po tym, jak starli się w trakcie Touru, Pelier znów trafił do gazet i znów z niewłaściwych powodów. Upadł na finiszu 17. etapu Touru, na szczycie Col de Granon. To był szczególnie trudny i wysoki podjazd. To jedna z najwyżej położonych dróg w Europie, wspina się na wysokość 2413 metrów nad poziomem morza, przy okazji jest stromo. Tyle że Pelier nie upadł tak po prostu, on stracił tam przytomność. Założono mu maseczkę tlenową, a potem wpakowano do helikoptera i zabrano do szpitala. Zapadł w śpiączkę na siedem godzin. Dzisiaj bagatelizuje tę sytuację i składa ją na karb ostrego spadku poziomu glikogenu. „Wpadłem w stan hipoglikemii, musiałem zostać na noc w szpitalu. Szybko wróciłem do siebie, ale nie wystarczająco szybko... W Tour de France nie ma miejsca na dzień wolnego".
Jego kariera jakoś nie chciała się ułożyć. Dokonał niezwykłego wyboru jak na francuskiego kolarza i dołączył do hiszpańskiego zespołu BH, który reprezentował w sezonie 1989. „Zależało mi na ciepłej i przyjaznej atmosferze, a w Hiszpanii ją znalazłem – mówi. – Miałem szczęście, że gdy przeszedłem na zawodowstwo, mogłem przez dwa lata jeździć dla Jeana de Gribaldy'ego". De Gribaldy zmarł 2 stycznia 1987 roku w wieku 67 lat na skutek wypadku drogowego. W tym samym roku Pelier przeszedł do teamu Systeme U, prowadzonego przez Cyrille'a Guimarda. „O De Gribaldym do dziś często myślę. On kochał kolarstwo i kochał swoich zawodników. Potrzebowałem właśnie tego rodzaju atmosfery. U Guimarda zastałem inną atmosferę, która mi nie do końca odpowiadała".