To był krótki wyścig z czasem, bez dramatycznych wątków. Are Mets, jeden z dwóch estońskich serwismenów Kowalczyk pytany przed startem, czy były trudności w smarowaniu nart do tego biegu, tylko się uśmiechnął i powiedział: Nie było żadnych. Warunki są typowe, więc problemów na trasie też być nie powinno. Najpierw wybraliśmy z pięciu par trzy, na koniec zostały dwie, startowe - wyjaśniał.
Chwilę później przemknęła obok Justyna Kowalczyk. Ruszyła na trasę trzydzieści sekund za Finką Saarinen o której mówi, że to najbardziej zacięta baba w narciarskim peletonie. Za nią wystartowała rubaszna, bardzo wysoka i mocno zbudowana Słowenka Petra Majdić, a na końcu jednodniowa liderka TdS, Włoszka Arianna Follis.
Are Mets tylko się uśmiechnął patrząc jak Polka pokonuje pierwsze wzniesienie. Narty szły jak trzeba, Kowalczyk pędziła tak szybko jakby zjeżdżała z góry, a nie się na nią wspinała.
Tylko Saarinen w podobnym stylu pokonała to wzniesienie, ale i jej została walka o drugie miejsce. Polka była poza zasięgiem. Prezes Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniusz Tajner, który dojechał na ten bieg z Bischofshofen, po Turnieju Czterech Skoczni, od początku nie miał wątpliwości kto wygra. Z charakterystycznym dla siebie optymizmem mówił: Justyna odleci im daleko, nie da nikomu szans.
Miał rację. Polka swoje najgroźniejsze rywalki rozbiła w puch. Gdy wchodziła na najwyższy stopień podium jej trener Aleksander Wierietielny stał jak zamurowany. Wzruszenie odebrało mu głos. - Później panowie, później - odpowiadał na prośby o krótki komentarz.