Otepaeae w Estonii to bajkowa sceneria, mroźne powietrze, tysiące widzów i trasy, które Polka lubi najbardziej. Dwie pętle po 5 km każda. Na nich po trzy długie, ciężkie podbiegi, na których można uciec rywalkom. Czegóż chcieć więcej? Kolejnego zwycięstwa, oczywiście.
Justyna Kowalczyk nie ukrywała przed sobotnim startem na 10 km stylem klasycznym, że chce tu wygrać po raz trzeci. W podobnym tonie wypowiadał się jej trener Aleksander Wierietielny, choć on nie lubi nazywać rzeczy po imieniu. Ale po tym, jak mówi, wiele można wywnioskować.
Dzień przed startem, gdy rozmawiał z „Rz”, w jego głosie był spokój i pewność. Twierdził, że jego Justysia w Otepaeae nie zawiedzie. Podkreślał, że dla niej im ciężej, tym lepiej. Jak podbiegi są długie i strome, jak mróz ściśnie tak, że dech odbiera, to dobrze. Ona sobie z tym poradzi.
Trener nie wiedział tylko jednego: na co stać Marit Bjoergen, która nie wystartowała w Tour de Ski, by oszczędzać siły przed igrzyskami. Od początku tylko one dwie, Kowalczyk i Norweżka, walczyły o końcowe zwycięstwo. Polka była pierwsza na wszystkich punktach kontroli czasu, w końcówce nieco szybciej pobiegła Bjoergen, ale strat nie odrobiła. Kilka lat temu to ona była królową śniegu. Teraz tytuł ten należy do Justyny.
Z Polką i Norweżką próbowały walczyć Finka Aino Kaisa Saarinen i Słowenka Petra Majdić, wiceliderka klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, ale kolejne pomiary pokazywały, że są bez szans. Kowalczyk w ostatniej fazie biegu najpierw doścignęła Majdić (wystartowała 30 sekund za nią), a później oderwała się od Słowenki i samotnie biegła do końca. Znała międzyczasy i wiedziała, że musi walczyć z Bjoergen o każdą sekundę, bo ta nacisnęła bardzo mocno. Na mecie Norweżce zabrakło do sukcesu tylko 4,2 s. Saarinen, która była trzecia, straciła do Polki 29,9 s. Majdić zajęła piąte miejsce – 44,9 s za Kowalczyk. To 12. zwycięstwo Justyny w Pucharze Świata i 33. miejsce na podium.