Bohaterki tego sezonu wzywano na kolejne dekoracje z małego namiotu ustawionego przy scenie, bo tylko tam można się było w niedzielę osłonić przed atakiem śniegu i zimna. W tej zamieci szwedzki spiker wykrzykiwał po polsku, że Justyna Kowalczyk jest najlepszą narciarką sezonu, kibice spod biało-czerwonych flag śpiewali, gdy grano Mazurka Dąbrowskiego, a wielu z nich śpiewało też wtedy, gdy kończąca w niedzielę 30 lat Marit Bjoergen usłyszała podczas dekoracji drużyn „Happy Birthday”.
Przy wszystkich sporach, radościach i porażkach tego sezonu można wreszcie postawić kropkę. Do listopada najlepsze biegaczki będą się spotykać tylko na komercyjnych zawodach, choćby takich, na które na cały kwiecień wyjeżdża do Rosji Justyna. A niektóre z nich nie spotkają się już na żadnej trasie. Za metą w Falun fińska drużyna wręczyła Virpi Kuitunen złote kijki z napisem „Dziękujemy” i piła z nią szampana, włoska trzymała dla Sabiny Valbusy transparent z „Grazie Sabi”, a Szwedka Anna Olsson nie była w stanie spojrzeć, co koleżanki mają dla niej, bo płakała podtrzymywana przez trenera.
Miało być spokojne rozstanie z sezonem, a w tych trzech dniach w Falun zmieściło się kilka rozstań, jedno zwycięstwo Justyny, jeden jej wielki pech i wszystkie pory roku. W piątek wygrała prolog w deszczu, w sobotnim słońcu straciła szansę na wygranie całego czteroetapowego finału Pucharu Świata, a w niedzielę w śnieżnej burzy pilnowała drugiego miejsca przed goniącymi ją Charlotte Kallą i Kristin Stoermer Steirą. Marit Bjoergen biegła daleko z przodu. W sobotnim biegu łączonym na 10 km zamieniła 16,5 sekundy straty do Kowalczyk na 50 sekund przewagi, a ostatni start sezonu to było 10 km krokiem łyżwowym, w którym jest lepsza od Polki. Tu nic więc nie mogło się już zmienić, polskie emocje ograniczały się do tego, czy Kalla i Steira będą w stanie Polkę dogonić. Nie udało im się. Justyna zdobyła ostatnie 160 pkt PŚ i razem ma ich 2064, więcej niż ktokolwiek wcześniej. Wygrała w tym sezonie osiem biegów, wszystkie klasyfikacje Pucharu Świata, była pierwsza na mecie Tour de Ski, dołożyła do tego trzy medale igrzysk, jest aktualną mistrzynią świata w dwóch konkurencjach i nikt dziś nie pyta, czy Kowalczyk będzie kiedyś w stanie to powtórzyć, ale czy w ogóle znajdzie się ktoś, kto zbierze taką kolekcję. – Wiem, że taka dominacja trwała zwykle nie dłużej niż dwa sezony. Właśnie odbieram drugą kulę i zapewne nie napiszę innej historii niż moje koleżanki, bo nie jestem zbudowana z innych mięśni. Ale będę się starała – mówiła Justyna. Szansa na wygranie finału też była, ale wyhamowała w sobotę na kawałku specjalnego papieru używanego do smarowania nart. Tuż po biegu łączonym Justyna mówiła, że to była foliowa torebka, ale serwismenom wystarczyło jedno spojrzenie. Papier przyczepił się pod butem, tam, gdzie narty najbardziej się kleją, pewnie już na początku biegu, ale wtedy jeszcze było pod górę, i Polka dopiero gdy zaczęły się zjazdy, poczuła, że ma zaciągnięty hamulec. – Próbowałam to odczepić, nawet zatrzymałam się na chwilę, ale nie dałam rady. Zjeżdżać z czymś podobnym, to jakby mieć gwoździki w narcie. Starałam się jechać na kancie narty, ale to niewiele dało. W pewnym momencie chciałam nawet ściągnąć swój numerek, ale zdałam sobie sprawę, że jak nie dokończę wyścigu, to mi nie zaliczą piątkowego zwycięstwa w prologu. Więc się zawzięłam: choćby ostatnia, ale skończę – mówiła potem.
Wszystko działo się w pierwszej części biegu łączonego – stylem klasycznym. Justyna prowadziła w nim od startu, wygrała lotny finisz na 2,5 kilometra, a potem nagle zaczęła zostawać z tyłu. Do strefy zmiany nart wbiegła dopiero 23. Do mety zdążyła się przesunąć na 12. miejsce, ale strata do Bjoergen była zbyt duża. To już dzisiaj tylko przypisy. Justyna wraca do Kasiny przez Sztokholm i Gdańsk, ale dalej będzie w biegu. Po wizę rosyjską, na mistrzostwa Polski, które odwiedzi tylko jako gość, a potem na Ural i Kamczatkę, gdzie będzie się ścigała w pokazowych biegach do końca kwietnia.
Przed nią trzy Kryształowe Kule w jednym sezonie wygrały tylko Bjoergen w 2005 i Kuitunen w 2007 roku. Potem ich droga długo prowadziła w dół. Marit wróciła, znów jest wielka. Kuitunen, starsza od niej o cztery lata, uznała, że już dość walki. Z pełnym kontem, z nową miłością – niedługo bierze ślub – zaczyna inne życie. Justyna mówi o niej ze wzruszeniem, że była „mamusią biegaczek, która nawet będąc na szczycie, nie zapominała o tych co niżej”. A jak jest z Marit, wiadomo. Z szacunkiem, ale bez ciepła. Ona uważa się za królową biegów, Justyna też i każda z nich ma swoje powody. Wyjaśnią to sobie na śniegu już za osiem miesięcy.