Parę kilometrów dalej, wokół Voksenkollen, kilka stacji metra za skocznią narciarską Holmenkollen, tłok jest do samego końca. Nawet w poniedziałkowy wieczór. Biegają nastolatkowie, studenci, ludzie w średnim wieku. Ci, którzy przeszli na emeryturę zakładają narty tuż obok dwu-, trzyletnich dzieci, które ledwie nauczyły się chodzić. Maluchy pokonują nawet proste slalomy. Nic dziwnego, że potem bez strachu zakładają narty i zjeżdżają w dół ze stromych stoków, pod okiem rodziców, albo trenerów. Bo narciarstwo w Norwegii to nie tylko biegi, ale też i narty alpejskie. Ale bieganie to świętość.
Słowo "moda", ani nawet styl życia nie oddaje w pełni tego, czym jest dla Norwega bieganie na nartach. – To jest tradycja, która sięga jeszcze czasów Wikingów. To jest nasza historia. To, że 99 procent Norwegów ma w domu przynajmniej jedną parę nart biegowych nie wynika z mody. Dzieci, wyprowadzając się z domu bałyby się spojrzenia rodziców, gdyby nie kupiły sobie nart – mówi Erik, sprzedawca w sklepie sportowym w centrum Oslo.
Nie przesadza. Jedna z narodowych legend opowiada o królu Haakonie Haakonssonie, którego od śmierci uratowali dwaj rycerze, uciekając z nim na nartach. Przyszły monarcha był wtedy noworodkiem i ważył 3,5 kg. Na pamiątkę tej ucieczki od 1932 roku, każdego roku, rozgrywany jest Bieg Birkenbeiner. Trasa wokół Lillehammer liczy 54 km, a każdy z 12 tysięcy uczestników niesie plecak, ważący tyle, ile wtedy ważył król. Chętnych nie brakuje.
– Myślałem o tym, żeby zgłosić się do zeszłorocznej edycji, ale nie zdążyłem. Internetowe zapisy skończyły się po 20 minutach. Spróbuję w przyszłym roku – mówi Łukasz Pietrzak, Polak pracujący w Norwegii. On, tak jak wielu innych, którzy przyjechali do Norwegii wsiąkł w bieganie. - Zaraziłem się tym, gdy mieszkałem w Lillehammer i tak już zostało. Trasy wokół Oslo są świetne, ale najpiękniejsze są tamte, olimpijskie. Raz spotkałem tam Ole Einara Bjoerndalena - dodaje Łukasz.
Takich jak on jest dużo więcej. W tramwaju można usłyszeć, jak polski robotnik, który wraca z pracy jeszcze w kombinezonie zapowiada, że będzie w domu dopiero wieczorem, bo idzie pobiegać. To jest element socjalizacji. Jeśli chcesz w Norwegii zdobyć znajomych, musisz zacząć biegać na nartach. Wcześniej, czy później ktoś ci to zaproponuje. Wtedy trzeba będzie się zaopatrzyć w sprzęt, a wybór jest naprawdę spory. Do wyboru, do koloru - różne firmy, różne modele, nawet różne kolory. - Początkujący najczęściej wybierają fischery, a ci którzy już trochę jeździli sięgają po madshusy, są bardziej wyczynowe - zdradza Erik. Jedna para nart i dobre wiązania może wystarczyć na długo, ale wielu jest takich, którzy podążają za modą i co sezon dokupują nową parę, bo zmienił się design. Kurtki zmienia się rzadziej, a kolorystyka jest zawsze taka sama: dominują czerwony, czarny i niebieski.
- To jest sposób na pokazanie się i poprawienie pozycji towarzyskiej. Tutaj szpanuje się nartami, wiązaniami, czy butami - śmieje się Łukasz. Kto chce połechtać swoją próżność musi się wysilić finansowo i logistycznie, bo każdy w Norwegii zna się na sprzęcie i pierwsza, lepsza para nart nie zrobi na nikim wrażenia. W wypożyczalni na Voksenkollen widziałem matkę z 12-letnim synem, którzy kilka minut dyskutowali ze sprzedawcą na temat smarów.