Zjechały się w jedno miejsce ostatni raz w tym sezonie. Wystarczy spojrzeć na nie, by wiedzieć, kto ile znaczy w biegach. Złoty mercedes Justyny, z osiołkiem przyklejonym na desce rozdzielczej. Skromne busy Ukrainy i Czech. Są też jak zwykle tiry Norwegii i Szwecji, za duże, by się zmieścić ze wszystkimi na jednym parkingu. Każdy dostał swoją polanę. A za rok Norwegowie przyjadą tu jeszcze większym. Zamówili tira z dwoma piętrami, bo na jednym się nie mieszczą.
Niedługo i dwa nie wystarczą, bo norweska fabryka gwiazd pracuje na kilka zmian. Co sezon dominacja jest większa, kończąca się zima wyglądała tak, jakby poza Norwegią biegi rozwijały się jeszcze tylko w USA (w piątek w czołowej dziesiątce były Kikan Randall i Jessica Diggins). Zwycięstwo w prologu było dla Marit Bjoergen już piątym z rzędu, a w pierwszej szóstce zmieściły się jeszcze trzy Norweżki.
Justyna przybiegła z czwartym czasem, wyprzedziła ją jeszcze Marthe Kristoffersen. Polka straciła do Bjoergen ponad 14 sekund, doliczając bonusowe sekundy – ponad 29. Nie wyglądała ani na szczęśliwą, ani na zmartwioną. Awansowała z ósmego na czwarte miejsce w klasyfikacji wyścigu finałowego, do trzeciej Julii Iwanowej traci tylko 4 sekundy, ale nie obiecuje niczego przed dwoma ostatnimi biegami, w sobotę na 10 km stylem klasycznym ze startu wspólnego i w niedzielnym pościgowym na 10 km stylem dowolnym (oba o 15.15, TVP 2, Eurosport). Najbardziej chce, żeby był już poniedziałek i można było wsiąść na prom do Polski. Tym razem nawet nie przyjechali na szwedzki finał jej rodzice.
– Nie ma kuli, nie ma rodziców, kończymy, chcę do domu – uśmiechał się trener Aleksander Wierietielny. – Dogorywamy w końcówce sezonu. Wszystko jasne, jeśli chodzi o Puchar Świata, chciałoby się już pojechać do Polski naprawiać zdrowie – mówił trener.