Odchodzić nie zamierzał, mimo 47 lat i siwych włosów czuł się na siłach, żeby wrócić do NHL. Przekonał się, że jeszcze nie wieczór, więc bronił się przed emeryturą. Pytał, czy chcieliby go w Vancouver Canucks albo Carolina Hurricanes. Ogłoszenie brzmiało: do wzięcia starszy pan, kiedyś najlepszy bramkarz na świecie, bez wygórowanych żądań finansowych, bo swoje już zarobił.
Nikt się nie zgłosił, w dodatku przyszedł lokaut, więc Hasek stwierdził, że nie będzie się wygłupiał i skończy karierę. – Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby wrócić do NHL, ale druga strona nie chciała. Nadszedł więc czas na emeryturę – mówił czeskim mediom.
Chyba wyjdzie mu to na dobre, bo wreszcie przyjmą go do Hall of Fame. Swoje już osiągnął, pokazał, że można być wielkim nawet u schyłku kariery.
Miejsce w Galerii Sław należy mu się jak mało komu. Za mistrzostwo olimpijskie w Nagano (1998), za dwa Puchary Stanleya, za dwie nagrody dla najlepszego zawodnika NHL (Hart Trophy) i oczywiście najlepszego bramkarza (Vezina Trophy aż sześć razy). Ale też za niepowtarzalny styl, z którego Amerykanie i Kanadyjczycy żartowali, ale jednocześnie podziwiali grę Haszka.
Nazywali ją „nieortodoksyjną”, bo nie trzymał się reguł. Rzucał się pod nogi albo wyjeżdżał z bramki jak w piłce nożnej, krążek zasłaniał nie tą rękawicą co inni, odbijał strzały głową, brzuchem. Mógł tak robić, bo był niesamowicie elastyczny, komentatorzy mówili, że jest rozciągnięty jak gumka recepturka.
Producent kart płatniczych twierdził w reklamie: poza talentem Haska, za wszystkie inne rzeczy zapłacisz dzięki MasterCard.