Różne rzeczy już o sobie słyszał. Że jest Białorusinem, Rosjaninem, Ukraińcem. Jakby było trudniej powiedzieć: Polak. Choć mieszka w Polsce od 30 lat, obywatelstwo ma od 20, a za złote medale zdobywane w biatlonie z Tomaszem Sikorą i w biegach z Justyną Kowalczyk dostał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
– Zdarza się, że Polacy próbują do mnie mówić po rosyjsku. Nie wiem, czy chcą pokazać, że umieją, czy się boją, że po polsku nie złapię. Ktoś mnie zresztą niedawno zapytał, czy umiem już czytać po polsku – mówi „Rz" Aleksander Wierietielny. Z uśmiechem, choć nie ukrywa, że przyjemnie wtedy nie jest.
Od 12 lat jest dla Justyny Kowalczyk trenerem, powiernikiem, odgromnikiem, biurem prasowym i księgowym. Kiedyś był też serwismenem, w czasach gdy nie mieli prawie nic. Teraz bywa nim tylko tam, gdzie nie jeździ z nimi sztab pomocników, np. w Nowej Zelandii.
Nie jestem katem
Ma 65 lat i sylwetkę biegacza, ani śladu nadwagi. Dba o zdrowie i nie usiedzi, gdy Justyna ćwiczy.
– Na treningach zawsze ze mną. Po nich siedzi w swoich papierkach, wykresach, kwitach. Coś rysuje, oblicza i rozlicza. Bezkompromisowy, lojalny, amaterialny, wojowniczy, ale tylko dla dobra sportowca. Z taką energią, że go muszę hamować – mówi „Rz" Justyna. Aleksander Wierietielny był z nią przy wszystkich sukcesach i porażkach. Gdy zdobywała medale młodzieżowych MŚ, gdy była zawieszona za niezgłoszenie leczenia deksometazonem, gdy w Turynie omdlała na trasie, a on bił kijkami kamerzystę TVP, który chciał filmować, jak się podnosiła z noszy. I gdy kilka dni później zdobywała tam pierwszy olimpijski medal. Był na złotych mistrzostwach świata w Libercu i srebrnych w Oslo. I w Vancouver, gdzie Justyna została mistrzynią olimpijską, a on się schował przed dziennikarzami, bo emocje wzięły górę.